IO SONO UN POETA

Podczas studiów, w zamierzchłych czasach podziału Niemiec na NRD i NRF, byłam na obozie językowym w Magdeburgu. Z ambitnych planów udoskonalenia mojej znajomości niemieckiego na tyle, by móc nim władać w zgodzie z regułami gramatycznymi i zdać egzamin państwowy, nic nie wyszło, bo plany niepoparte rzeczywistą pracą są niewiele warte. A w  moim życiu takie były najczęstsze.

Z nauką niemieckiego zresztą miałam tak, że na przeszkodzie jego lepszej znajomości stawała mi jego… znajomość. Najpierw w liceum się nie czułam zmotywowana do nauki, ale gdy otwarto granicę, w trymiga „auf der Straße nauczyłam się więcej niż przez ponad trzy lata w szkole. Sęk w tym, że niegramatycznie. Ale za to z jakim akcentem! Więc gdy na studiach na lektoracie pani mnie usłyszała, odpuściła mnie sobie w przekonaniu, że już wszystko połknęłam, a ona musi się pochylić nad tymi, którzy mają z niemieckim dużo bardziej pod górkę. Podobnie było na tym kursie w Magdeburgu. Prowadzący też uznał, że ja jestem dobra w te klocki. Nawet mi raz wyznaczył zadanie polegające na oprowadzeniu całej grupy po fabryce samochodów „Wartburg”! Niemiecki majster ciągał nas od stanowiska do stanowiska, a ja musiałam to wszystko tłumaczyć na polski. Połowę jego wywodów rozumiałam, resztę zmyśliłam…

Ach, miłe to są wspomnienia. Języka nie podszlifowałam, ale zwiedziłam co nieco. Na przykład kawałek gór Harzu czy przecudne, prawie całe w szachulcach, miasteczko Wernigerode. Znajdujące się w pobliskim zamku muzeum porcelany i malownicze zakola Łaby. A na zakończenie kursu w restauracji Sofia jadłam danie kuchni bułgarskiej będące połączeniem mięsa i owoców. Bardzo mi smakowało. Mój mąż nie lubi dań słodko-kwaśnych, w ogóle jest miłośnikiem tradycji na stole, więc eksperymenty kulinarne robię rzadko, ale tamten bułgarski mięsno-brzoskwiniowy smak pamiętam do dziś. Tak samo jak smak papierosów Marlboro. Ania, koleżanka, z którą mieszkałam w pokoju, przemyciła dwie sztangi „na handel”, lecz czerwieniła się ze wstydu na samą myśl o tym, że miałaby sterczeć z tymi fajkami na niemieckim chodniku i wciskać je przechodniom. Więc paczka po paczce – cały nasz obóz językowy te papierosy wypalił, a my z Anką najwięcej.

Do czego zmierzam tym przydługim, bynajmniej nie poetyckim wstępem? Do Gałczyńskiego i obozu jenieckiego Altengrabow koło Magdeburga, w którym przebywał w czasie wojny. Ale najpierw o innym obozie wojennym. Też gdzieś w tamtych stronach. Niestety, nie pamiętam, jak się nazywał! I choć przekopałam masę stron w Internecie, obejrzałam mnóstwo zdjęć, nie trafiłam na ten, który zwiedzałam. A nigdy nie zapomnę tamtych chwil…

Zawieźli nas w trakcie tego kursu również tam, bo to był jeden z punktów programu. Wysiedliśmy z autokaru, podeszliśmy kawałek, przed bramą czekał na nas przewodnik. W pobliżu bramy stał kamienny pomnik. Rodzaj wielkiej tablicy, wręcz ściany. Pod nią jakiś kwietnik, a na niej wypisane nazwy krajów, z których więźniowie pracowali (i umierali) w tym obozie. Największymi literami, po prostu ogromnymi w stosunku do pozostałych nazw: „POLEN”.

Na widok tego „Polen” poczułam taki ścisk w gardle, że nie mogłam, choć strasznie mi było wstyd przed grupą, powstrzymać płaczu. Przykucnęłam tylko, właściwie tak się skuliłam, jakby mnie ktoś walnął w brzuch, i łzy leciały mi ciurkiem. Dość długo to trwało, nim się pozbierałam, wdzięczna koleżeństwu, że nikt się ze mnie nie śmiał ani nie próbował mnie pocieszać, uspokoić.

Obóz jak nie obóz, ten z lekcji historii. Nie było tam żadnych baraków, placów apelowych, krematoriów, jedynie jakieś resztki umywalni, bunkrów i wjazdów do podziemnych korytarzy, bo tam, jeśli dobrze pamiętam, więźniowie pracowali przy produkcji broni. Ale już wiedziałam: nigdy w życiu już moja noga nie przekroczy – by zwiedzać – żadnego obozu. Stalagu, oflagu, obozu koncentracyjnego, jenieckiego, pracy, wszystko jedno jak go zwać – nie! Wycieczki (a przecież pracując później w szkole, wielokrotnie moim klasom je organizowałam) do Oświęcimia? Nigdy! Tam to dopiero bym się mogła rozryczeć. Tak jak moja babcia, która na same słowa „wojna” czy „obóz” miała łzy w oczach i przeklinała Niemców. Ale ona miała powód: w Oświęcimiu zginął jej syn, brat mojego ojca. Może więc na ten jeden moment połączyła mnie z babcią wspólnota bezsilnych łez?..

Bo z pewnością nie nienawiść czy niechęć do wszystkich jak leci Niemców. Wychowano mnie bez uprzedzeń. Ale to już inna historia i znowu oddaliłam się od Konstantego Ildefonsa. Więc wracam.

Gałczyński, czego najpierw w PRL-u w opracowaniach i podręcznikach szkolnych nie ujawniano, jako żołnierz dostał się do niewoli sowieckiej (był w Kozielsku), a potem, wskutek wymiany jeńców, trafił do stalagu XIA Altengrabow koło Magdeburga, gdzie pracował jako robotnik rolny. O tym Altengrabow w jego życiorysie wiedziałam (o niewoli w ZSRR dowiedziałam się znacznie później, gdy już można było o tym pisać). Nawet, zwiedzając obóz, pod którego bramą tak się rozpłakałam, myślałam o poecie. Przez długie lata trochę zakłamywano szczegóły jego pobytu w Altengrabow, na przykład powody napisania podczas wojny tak niewielu wierszy. Z człowieka przymuszanego do ciężkiej fizycznej pracy, poddawanego sytuacjom ekstremalnym, z żywego człowieka ze wszystkimi jego słabościami i uleganiem pokusom, próbowano zrobić pomnik z brązu i bez mała wojennego bohatera, którego pióro zamilkło z wzniosłych, niemal patriotycznych powodów.

A jaka była prawda?

Co do wierszy – faktycznie napisał ich niewiele, odblokował się po wyzwoleniu, podczas tułaczki po Europie, potem po powrocie do Polski. Ale przecież proza też może być poetycka. Na przykład dziennik – gdy codzienne zapiski czynione są ręką poety.

Gałczyński od Janka, polskiego współwięźnia (w stalagu przebywali jeńcy z całej Europy) dostał zeszyt, kajecik w ceratowej okładce. W nim prowadził swoje notatki – od 20 sierpnia do 18 listopada 1941 roku; jak na kilkuletni pobyt w obozie – króciutko, niespełna trzy miesiące. W zapiskach, prócz wielu rozważań artystycznych, filozoficznych, prócz tęsknoty za bliskimi, bardzo silna jest wiara, że niewola skończy się lada dzień, lada miesiąc, a gdy przeczucie się nie spełniło, może i potrzeba robienia notatek upadła. Nie wiem, nie będę się wymądrzać.

Po wojnie i powrocie autora do kraju kajecik leżał wśród papierów i dokumentów na biurku poety, a w latach 70. bardzo już chora żona Gałczyńskiego poleciła przekazanie go do Muzeum Literatury, z zastrzeżeniem, że dopiero w 50 lat po śmierci poety może być udostępniony. Zapiski ojca odszyfrowała córka, Kira, co stanowiło nie lada wyzwanie, bo w przeciwieństwie do rękopisów wierszy, czytelnych, niemal „kaligraficznych”, notatnik wygląda, jakby go kura gryzmoliła pazurem – albo i gorzej (niektóre fragmenty są zupełnie nieczytelne). Można to zobaczyć na własne oczy, gdyż w wydanym w 2016 r. „Notatniku z Altengrabow” zamieszczono kserokopię oryginału. „Notatnik” (Wydawnictwo Prószyński i S-ka) ukazał się jako kolejny tom najnowszego wydania „Dzieł” poety.

No dobrze, ale gdzież ta poezja? A choćby w przekonaniu, że się mimo wszystkich trudów obozowej harówki nie przestało być poetą: „Dziś przed południem ładowanie kartofli w tempie tak wściekłym, że się porządnie zalewałem potem. Bałwanieje się od takiej roboty. We trzech 300 cetnarów. (…) Jeśli H. myśli, że mnie w ten sposób zegnie, to się myli. Io sono un poeta”.

Poetą można być więc nawet podczas wściekłego ładowania kartofli, nie tylko w akcie twórczym, gdy wymyśla się i zapisuje wiersz.  Można nim być w tęsknocie za domem, w zarejestrowaniu pogody czasu żniw, w zapisie chwili. Jak choćby tu – przepisuję z zapisu datowanego  30 VIII 41:

„Zapach sitowia, kolor jarzębin, smak jeżyn. Żniwa. Ciężko. Drżą ręce. A jednak chwilami, a w gruncie rzeczy ciągle, jestem myślowo nadal w mojej pustelni anińskiej i mimo widły przyrastające do ramienia – rozplątuję ten cudowny świat jak ciemny łaciński czy grecki period, gdzie zdania wikłają się jak girlandy lauru. (…) Wróciłem do Scheeren z bukietem czerwonych georginii. Jutro mamy wolną niedzielę. Daj Boże, żebym ją wykorzystał, wypił do dna jak kielich liturgiczny pełen mszalnego wina mądrości”.

Odniesień do Boga (i wiary) jest w dzienniku cała masa, nie tylko w postaci apostrof do Najwyższego. Poeta przepisuje łacińskie fragmenty z Biblii, rozważa ich przekaz, przytacza urywki pieśni, cytuje cały hymn do Ducha Świętego itp. Od dnia 13 IX zaczyna niemal do każdej daty dodawać łacińskie nazwy dni: Die Dominica, Die Lunae, Die Martis, Die Mercurii itd. Czyni tak aż do końca swoich notatek. Ja to odebrałam najpierw z uznaniem, potem – zapewne zbyt płytko – jako dość irytującą manierę, lecz rację ma zapewne Jarosław Mikołajewski (autor wstępu do tego tomu), pisząc: „Łacińskie datowanie jest jak gorset wiary znacznie starszej od każdej wiary przymiotnikowej. Początek nazwanego dnia poeta wita dobitną datacją jak wita się wschód słońca w bezustannej nocy i powiew wiatru w martwej dolinie”.

W „martwej dolinie” stalagu XIA, jak wspomniałam, przebywali jeńcy z wielu krajów. Na przykład Anglik Johny Burton, wspomniany później w „Balladzie o dwóch siostrach” z „Kolczyków Izoldy” (1946). Francuzi, Włosi, Niemcy. Możliwość rozmawiania z nimi, a choćby zamienienia kilku słów w ich ojczystych językach – to widać w zapiskach – sprawiała Gałczyńskiemu dużą frajdę.

Podążę może „tropem włoskim”, zamieszczając wiersz (z r. 1948) „Na śmierć Esteriny, deportowanej przez hitlerowców wenecjanki”. Nie znajduje się on w dzienniku, lecz ma z nim związek:

I
Po twych warkoczach mógłbym wejść do nieba
i nagle co? Zasłona.
Serce uciekło ci jak mysz czerwona,
nawet nie rzekło „przebacz”.

Po cóż mi było ciułać moją wiedzę?
Szarpię cię: – Powiedz, po co? –
Świeczka dogasa. Brzask blisko. Siedzę
nad trupem twoim nocą.

Bo wskrzesić cię nie mogę. Rozumiesz?
Cień padł na twą urodę.
Nawet wody nie chcesz. Nie rozumiesz.
Z ciemnych rzek czerpiesz wodę.

Już gdzie indziej twoje oko błyska
błyskawicą szmaragdową,
kiedy idziesz przez podziemne grzęzawisk
a trzciny szumią za tobą.

A tu za oknem bór jak udręka
wciąż rosnąca, komu potrzebna?
I ptaki stoją na sękach,
nieruchome, głupie, jak z drewna.

II
Jeśli kiedy spotkam twoją matkę,
powiem, żem cię pogrzebał –
że nosiłaś uczesanie gładkie
i warkocze, co sfrunęły z nieba;

że rzuciłem raz kwiat konwalii
do twych stóp wąskich i bosych –
żeśmy, gnój ładując, rozprawiali
o Pietrzynce, pajacyku długonosym.

III
Ty się, lesie, ze mną pogrąż w rozpacz,
ty, dębino, brzezino, buczyno –
dziuro w bucie, ty się także rozpłacz
nad umarłą, nad piękną Esteriną!

Ptaszki szklane, drewniane jelenie,
fajansowe, skrzydlate zające,
pomagajcież mi rzucać ziemię,
wstrętną ziemię na usta pachnące.

Dzień nadchodzi. Deszcz konary obmył.
Rzeka bólu płynie i bełkocze.
Nuże, braciszkowie, zakopmy
ręce, usta, oczy i warkocze.

Kim była Esterina? Przypisy w „Dziełach”, zarówno w dawnym (z r. 1979), jak i w najnowszym wydaniu (tom „Portret muzy”, 2014), informują, że „ w obozie Altengrabow Gałczyński wyczytał w spisie jeńców imię Esterina. Z innym jeńcem (fryzjerem) rozmawiał o Pinokiu. Historia Esteriny jest zmyślona”.

Historia śmierci Esteriny pewnie tak, lecz poeta nie tylko widział zapisane imię. Znał również jego właścicielkę, rozmawiał z nią i cieszył się ze swoich postępów w nauce języka dziewczyny: „Mieszałem nawozy sztuczne z Franzem Głupim i Franzem Świniarkiem. Spokojnie. Ukradłem różę w ogrodzie, ale chciałem ukraść i pomidorów. Rozmawiałem po włosku z wenecjanką Esteriną.” (z zapisków pod datą 9 IX 41). Drugi cytat: „Rozmawiałem z Esteriną. Mówi, że po włosku mówię dobrze.” (datowane 10 IX 41).

Ten wiersz podobał mi się od zawsze, choć jako młoda i niedoinformowana dziewczyna, zaledwie mgliście przeczuwałam jego prawdziwe – obozowe – tło. Lecz pamiętam też, że czytając go po raz pierwszy, zauroczona poetyckim zachwytem nad pięknem dziewczyny i żalem po niej, a nie zajrzawszy jeszcze do przypisów, pomyślałam, że się pewnie poeta w tej Esterinie podkochiwał. Dziś, gdy wiem, że piękna wenecjanka istniała naprawdę, myślę podobnie. Te usta pachnące, wąskie stopy, szmaragdowe oczy, warkocze, po których można wejść do nieba – ten wiersz-wspomnienie to zapis uczuć, które już w zarodku należało zakopać, zasypać wstrętną ziemią, skazać na śmierć…

Co jeszcze uderza w zapiskach Gałczyńskiego z tej „bezustannej nocy w martwej dolinie”? Przede wszystkim, niczym w wieży Babel, pomieszanie języków. Gałczyński, chyba śmiało można go nazwać poliglotą, znał ich sporo (w obozie najprzydatniejsza była znajomość niemieckiego i angielskiego). W „Notatniku” najwięcej fragmentów zapisanych jest po łacinie, lecz inkrustują go także perełki w języku angielskim, niemieckim, francuskim, rosyjskim, włoskim… (a biedny czytelnik poliglotą niebędący co chwilę musi zaglądać do przypisów).

Mamy też, tak jak w całej twórczości Gałczyńskiego, pomieszanie łezki z groteską, poetyckich metafor z szarą prozą obozowej codzienności, szaleńcze niekiedy zestawienie cytatów, istny konglomerat nastrojów i pomysłów. Jarosław Mikołajewski nazwał to „migotliwym wielogłosem wynikającym z artystycznej wolności i odwagi przyzywania wszystkich światów i wszystkich stanów naraz”.

Jakże inaczej widzieli to współwięźniowie poety! Niedawno przypadkiem natrafiłam na stronę z artykułem poświęconym pobytowi Gałczyńskiego w Altengrabow. http://kociewiacy.pl/main/index.php?option=com_content&task=view&id=1105&Itemid=78

Sporo w nim faktów niepodlegających dyskusji (związanych choćby z alkoholizmem poety czy dotyczących jego związku z Lucyną Wolanowską), sporo też niestety domniemywania i niezweryfikowanych domysłów, sugestii, wręcz, powiedziałabym, oczernień. Oto fragment dotyczący zapisków poety (interpunkcja oryginalna):

„W pamiętniku wachmana Romana Kaufmanna na stronie 22 i 23 czytamy; Po baraku rozeszła się informacja, że poeta Gałczyński pisze „codzienną obozową kronikę”. Gałczyński dokumentował swój pobyt w stalagu… Natychmiast podczas nieobecności Gałczyńskiego w baraku, hauptmann zawołał wachmana ze Śląska, który mieszkał w pokoju obok Kaufmanna i kazał mu przynieść i czytać zabazgrane kartki. W trudnych do odczytania notatkach był jakiś nic nie znaczący bełkot. Nikt tego nie rozumiał. W celu orzeczenia stanu emocjonalnego i psychofizycznego poety, gdy pisał „Notatnik” zamierzam wysłać kopię pisma Gałczyńskiego z publikowanych fragmentów „Notatnika” do biegłego sądowego grafologa. Jako materiał porównawczy będą służyły publikowane kopie rękopisów wierszy poety. Wiadomo, że Gałczyński miał wyrobiony, czytelny i staranny charakter pisma”.

„Nic nie znaczący bełkot”. To, co dla jednego jest migotliwym wielogłosem, dla innego może być ledwie bełkotem… Czy można się dziwić takiej reakcji? Czy od zniewolonej obozowej kury można oczekiwać, by zrozumiała słowika? Taki choćby fragment: „Męczą mnie czasem zmagania ze sztuką. Lejtnanta Staake o walkach pod Leningradem, nieźle, nieźle napisany, znowu mnie odwekslował od teatru w stronę powieści, fajnej [?], jakby rzec batalistycznej, sienkiewiczowsko-malczewskiej. Kłaść tak, psia mać, na płótno farbę za farbą i tak wszystko dla żony, dla ojczyzny, dla świata. Szkoda gadać, ale człowiek ma tu skrzydła stulone i namokłe” – czy towarzysze obozowej niedoli w ogóle chcieli się weń wgłębiać? Dla nich już sam widok Gałczyńskiego w workowatym brudnym mundurze, w trepach na nogach, ale z czarnym fontaziem pod szyją, i w dodatku „pod dobrą datą”, był dostatecznie deprecjonujący; „Gdy poeta czytał swoje wiersze, podchorążowie wybuchali śmiechem. Na co Gałczyński: Kiedy się śmiejecie, już mówić nie będę. Dajcie jednego łyka”- jak wspominał jeden ze współwięźniów.

Lecz autorowi artykułu chyba mało było przytoczeń cudzych wypowiedzi i zamieszczenia nawet takich sensacji, że Gałczyński nie szanował polskiego munduru, a z Francuzami skumał się, bo „częstowali go dziwną herbatą. Po wygotowaniu cejlonki lub kolubmbijki i po wypiciu gęstego syropu przez dwa dni chodzili przymuleni i bladzi)”, ba, że potrafił „spokojnie powoli wlać w siebie pięćdziesięciogramową szklankę spirytusu kamforowego”, zaś w lazarecie przebywał głównie z powodu łatwego tam dostępu do psychotropów. Bogdan Kruszona, bez wątpienia zasłużony dla kultury i tradycji Kociewia (jednak nieznany mi dotąd wśród „gałczynistów”), zamierza bawić się w dziennikarza śledczego i zlecić stosowne ekspertyzy! Może nawet już to zrobił.

Absolutnie nie mam nic przeciw odbrązowianiu. Tylko po kiego wdrażać takie śledztwo? Jaką przyniesie odpowiedź? Dla mnie ona już teraz jest niemal oczywista. Człowiek zniewolony – zwłaszcza człowiek zamknięty w obozie, upodlony jeniec – szuka wolności w sobie. Dla jednego to może jedynie pokorne wykonywanie poleceń w nadziei na cud, dla innego wiara i pokrzepiająca go modlitwa, dla innego wreszcie – wolność artystyczna, a choćby i wsparta „nadużyciem”, ucieczką w alkohol i inne „wspomagacze”…

Znam jeszcze jedną odpowiedź, ta z kolei nie jest moja, tylko Kiry Gałczyńskiej, córki poety, która, nie zaprzeczając alkoholowym ciągotom ojca, wspomina, że naprawdę wielkie dzieła napisał na trzeźwo. Stąd może twórcza niemoc w Altengrabow i jej plon w postaci „tylko” notatnika.

Czy warto jeszcze dziś w tym się babrać? Gdy Gałczyński już od dawna jest odbrązowiony, opisano jego „delirki”, opóźniony po wojnie powrót do kraju i żony, ujawniono pozamałżeńskie romanse i  nieślubnego syna. Gdy wiadomo dziś nawet (a w czasach mojej młodości było zakłamywane), że współpraca Gałczyńskiego z Piaseckim i „Prosto z mostu” nie była taka niewinna, bo jednak i po stronie poety miała podłoże antysemickie. Czy to obniża wartość talentu twórcy? Błądzić jest rzeczą ludzką…

Uznaję z pokorą, że w obozie poeta, jak sam napisał w notatniku, „skrzydła miał stulone i namokłe”. Czy potem naprawdę rozwijał je tylko na trzeźwo? Gdy czytam chociażby „Niobe” – a to przecież dzieło naprawdę wspaniałe – nie mam tej pewności. Wyobrażając sobie, jak Gałczyński błądził po nieborowskich komnatach i korytarzach, niemal czuję te „odloty”. Ale to już inna kwestia. Dotycząca jakże wielu artystów! Naszym idolom, jeśli nawet wielbimy ich nie całkiem bezkrytycznie, wiele jesteśmy w stanie wybaczyć.

 

/10 czerwca 2018/

 

 

 

2 komentarze do “IO SONO UN POETA

Dodaj komentarz

Ta witryna wykorzystuje usługę Akismet aby zredukować ilość spamu. Dowiedz się w jaki sposób dane w twoich komentarzach są przetwarzane.