TRZECI TURNUS, CZASEM CZWARTY

Tytuł podpowiedziała mi Zuzanna. Dzięki! Ja sama myślałam o „Kobiecie sanatoryjnej” lub o „Sanatorium cowidowym 2”, ale ten jest najlepszy. To w istocie trzeci turnus sanatoryjny Janka wraz ze mną, a dla mnie czwarty, bo pierwszy raz (w Cieplicach) byłam solo.

Zatem po kolei…

W środę 5 bm. po śniadaniu wybieraliśmy się na grzyby (w okolicach Lubniewic jest wysyp prawdziwków), ale najpierw, już prawie w drzwiach wykonałam telefon do NFZ w sprawie sanatoryjnych zwrotów, postanowiwszy jak przed dwoma laty – upolować coś bez czekania do końca kolejki. Gdy ongi (bo raz już dzwoniłam) pani w NFZ zaproponowała Polańczyk, to oczywiście ta oferta odpadała: za mało czasu na przygotowania (niecały tydzień), niezałatwione sprawy z książkami i Jankowe rodzinne, i za daleko – przy tych cenach paliwa?! „Najdalej Kotlina Kłodzka”, powiedział Janek.
Tym razem gdy zadzwoniłam, pani przedstawiła mi ofertę do… Lądka Zdroju. A więc w tejże Kotlinie Kłodzkiej! W dodatku znanego nam już trochę z wypadu zimowego sprzed paru lat. Ale… Turnus w WSZUR 23 (sanatorium wojskowe) zaczyna się już nazajutrz! Szok. Więc ja, że skąd, nawet mentalnie się nie zdążymy przestawić i dziękuję bardzo, będę dzwonić później. Po chwili do Janka, wciąż w szoku, że przecież chciał właśnie tam i na co tu czekać. W miarę blisko (330 km), piękny październik, jedźmy. I kolejny telefon do przemiłej pani, że jednak się decydujemy. Pani tylko sprawdziła, czy w międzyczasie ten zwrot nie zniknął – nadal był, więc nas wpisała do systemu. I już. Stało się.

DZEŃ PIERWSZY, czwartek 6 października 2022
Wciąż z w szoku totalnym, pobudka o drugiej, wyjazd o trzeciej w nocy. Bo myślałam wzorem poprzednich przyjazdów na kurację, że najlepiej być jak najwcześniej rano. A tu kolejny szok. Wielogodzinne czekanie w tłumie ludzi do dyżurki pielęgniarek, gdzie robiono wstępny wywiad i rozprowadzenie po pokojach i gdzie jednocześnie z przyjęciami odbywały się wypisy tych, którzy kończyli poprzedni turnus (i dopiero sprzątano pokoje po nich). Szefowa pielęgniarek raz po raz opierdzielała kogoś za brak maseczki, a wszystkich za ten tłok i brak odstępów, straszyła zakażeniem i relegowaniem z sanatorium, co skutkowało na krótko, bo ludzie byli coraz bardziej wkur.. tym czekaniem, niektórzy po całej nocy podróży z drugiego końca Polski. A myślałam, że w sanatorium wojskowym jest ordnung. Kolejny minus to straszny tłok w stołówce, a najpierw tłum ramię w ramię czeka na otwarcie. Wszyscy bez maseczek, bo przecież zaraz będziemy jedli. Między stolikami nie sposób się przecisnąć, a zupę trzeba było nalewać samemu z termosu i z nią przepchnąć się do stolika. Waz nie mają czy co? Stoliki są 5-osobowe, nasz pod oknem, więc przeciskania moc (ciekawe, kiedy komuś wyleję na głowę).
Jesteśmy jednak pełni wiary, że po niezbyt fortunnym starcie nastąpią same przyjemności.
Obiad jedliśmy już po wizycie u lekarza, który rozpisywał nam zabiegi. Sporo tu nowości i inności w porównaniu do poprzednich moich sanatoriów – na przykład KRIOKOMORA! 😀
Pokój mamy na 3 piętrze, tak chcieliśmy. Z balkonem i z widokiem na górki, pięknie przebarwione jesiennie.
W kolejce do kasy gruchnęła wieść, że nie ma wifi! Na szczęście u nas jest (nasz budynek nazywa się Pawilon 2). Nie będziemy oglądać telewizji, płatnej i z niewielką ofertą programów.
Dzień był bardzo ładny. Wieczorem spacer do Parku Zdrojowego (oraz do sklepu ABC). Na koniec grzane wino w parkowej kawiarni Albrechtshalle. Jak przed kilku laty, gdy byliśmy tu z Bożenką i z Dżozim.
Od jutra zabiegi.
Uświadomiliśmy sobie, że nasz turnus zaczął się dokładnie tego samego dnia co przed dwoma laty w Muszynie Złockiem – 6 października! To na pewno jest dobry znak. 🙂

DZIEŃ DRUGI, piątek 7.10.
Startujemy z czterema zabiegami. Wczesna pobudka, ja pierwszy mam już o 7:10. To aquavibron, czyli pani specjalnym urządzeniem robiła mi masaż na górnym odcinku pleców, barkach i szyi. Potem była kriokomora – damsko-męska, więc razem z Jankiem maszerowaliśmy w tych drewniakach i w zimnej mgle, niemal na ślepo. Przez pomyłkę aż półtorej minuty zamiast minuty na start. Temperatura -100 do -160 st. C, a my na półnago, w czapkach, rękawiczkach i skarpetach. Ale było super, zwłaszcza że potem od razu „siłka”, czyli rowerek itp. ustrojstwa. Ostatni zabieg tego dnia – hydromasaż w wannie z wodą walącą bąbelkami (znacznie silniej niż podczas kąpieli perełkowej z Złockiem) i zmieniającej światła jak na dyskotece- żeby było weselej? 😀
Janek ma rozpisane zabiegi prawie takie same jak moje. Doktor je przepisujący, który mi objaśniał zalety kriokomory (dobra na kręgosłup, stawy, skórę, odporność, mózg i produkcję endorfin), Janka już nawet nie pytał, czy chce, tylko sam zdecydował, że „tak jak żona”.
Posiłki są smaczne, choć na ciepłe kolacje każdego dnia się nie zanosi (ach, Muszyna Złockie…). Za to rano była zupa mleczna, lecz tłok taki przy termosach, że jak potem przeciskać się z talerzem? Zdecydowałam, że zjem ją „na deser”, gdy w jadalni już będzie puściej, bo to były moje ulubione płatki owsiane – i jadłam na stojąco przy nalewaku.
Wazy jednak są! Na obiad zupa już była w wazach – smaczna brokułowa.
Przed kolacją poszliśmy na spacer stronę wyciągu, zobaczyć, co ma do zaoferowania znajdująca się tam restauracja rybna; jutro ją zamierzamy odwiedzić i zjeść po pstrągu.
Przy naszym stoliku spotkały się cztery województwa: śląskie, małopolskie, dolnośląskie i nasze. Czyli ja i Janek plus Sławek, Adam i Ewa. Wszyscy, jak to w sanatorium, jesteśmy na ty, wszyscy też emerytami i dziadkami, a wśród naszych wnucząt są aż trzy Pole! Wnuczki Sławka i Adama oraz nasza. Jak widać, ostatnio w Polsce jest to bardzo popularne imię.
Ważyłam się dziś rano – 60 kg. W domu przed wyjazdem miałam rano na czczo 58,7. Przytyłam tak w trymiga czy te wagi oszukują? 😉

DZIEŃ TRZECI, sobota 8.10.
Dziś tylko dwa zabiegi. Sucha kąpiel kwasowęglowa (siedzi się 15 minut w takim specjalnym namiocie z głową wystającą na zewnątrz) i kąpiel siarczkowo-borowinowa, 15 minut w wannie z tym czarnym błotkiem.
Jedzenie stołówkowe w dalszym ciągu nam smakuje, lecz dziś zrezygnowaliśmy z kolacji, w zamian byliśmy na tych rybkach. Knajpa się reklamuje jako „najlepsze pstrągi w okolicy”. Jedliśmy z pietruszką i czosnkiem. Owszem, smaczne, lecz jadałam lepsze. Na przykład gdy byliśmy w sanatorium w Świeradowie – w Chacie Izerskiej. Ale najedliśmy się bardzo, bo to były dosyć duże sztuki (porcja tzw. średnia w karcie) plus frytki i dużo surówki. Oraz piwo z beczki. Wróciliśmy do numeru usatysfakcjonowani.
Dzień znowu był pogodny, słoneczny i ciepły, tak jak wczorajszy.
W sanatorium na naszym piętrze na korytarzu słuchać było z pokoi wesolutkie głosy, na innych piętrach pewnie było podobnie. Kuracjusze muszą jakoś uczcić sobotni wieczór. W palarni na zewnątrz obok schodów, dokąd Janek udaje się na częstego papieroska, siedziało dwóch panów już b. pijanych i wspominali dawne czasy. Część kuracjuszy zapewne wybrała się gdzieś na potańcówkę. Ale trzeba wracać przed godz. 22, bo sanatorium zamykają na noc! Rygor wojskowy? Jak to się ma do bałaganu w dniu przyjęć/wypisów oraz do zdarzenia dziś w jadalni, gdy kelnerka wylała jednemu panu na nogi wazę z zupą? Towarzysz oblanego pomstował w windzie, że to jego siódme sanatorium, ale czegoś takiego jeszcze nie widział, a szczególnie go oburzał ten ścisk w stołówce.
Co do windy – głównie chodzimy po schodach i z niej nie korzystamy, lecz czasem trzeba. A tu dziś się zacinała i potem na każdym piętrze zawisły kartki, że nieczynna. Tą rzekomo nieczynną Janek jednak parę razy jechał. Ja wolałam chodzić, w obawie przed zablokowaniem i utknięciem w tej klatce. Nie mam klaustrofobii – ale może dotąd nie miałam okazji się przekonać? Lepiej nie ryzykować.
Przeczytałam „Siostry” Zofii Mąkosy, drugi tom dylogii „Makowa spódnica”. Czytać zaczęłam w środę rano, jeszcze przed tym telefonem do NFZ, a potem był zamęt, więc do powieści wróciłam już tu, w sanatorium. Tonęłam w lekturze w każdej wolnej chwili, a gdy dziś skończyłam, natychmiast zadzwoniłam do Zosi, żeby ją poinformować, jak mi się książka podobała, i jej pogratulować.
Zaś o mojej powieści „Druga szansa, czasem trzecia” napisała jakaś blogerka książkowa „Czytam Duszkiem”, w miłych słowach polecając ją na jesienne wieczory. 🙂

DZIEŃ CZWARTY, niedziela 9.10.
Dziś dzień wolny od zabiegów. Trochę chłodniejszy niż poprzednie, lecz też pełen słońca. Przed obiadem byliśmy na spacerze, nazbierałam całą kieszeń kasztanów (bo podobno mają działanie prozdrowotne), a po obiedzie odwiedzili nas Ela z Mietkiem, wracając z wypadu do Kudowy. Poszliśmy z nimi do Parku Zdrojowego i do cafe na słodkości.
Dwa lata temu to właśnie u nich pod Opolem nocowaliśmy po drodze w Beskidy, by mieć bliżej do Muszyny i móc się w sanatorium zjawić przed południem. W dzisiejszym spotkaniu – wszak też w okolicznościach sanatoryjnych – widzę więc kolejny dobry znak. ❤

DZIEŃ PIĄTY, poniedziałek 10.10.
Pobudka o szóstej, bo pierwsze zabiegi mamy już o siódmej. Mój to TENS – czyli walenie prądem w kark. Kolejne po śniadaniu: sucha kąpiel, potem masaż pneumatyczny (to takie samopompujące się nogawice ze ściskiem na obie nogi). W stołówce wprowadzono udogodnienie: drugie stanowisko do nalewania zupy mlecznej. Tym sposobem musli z mlekiem mogłam zjeść na siedząco, przy stoliku.
Namierzyliśmy jeszcze jedną windę, funkcjonującą (zresztą ta główna też już jeździ), korzystamy z niej, gdy trzeba się śpieszyć na zabiegi „elektryczne” na parterze. Jednak schody ćwiczę nadal, zwłaszcza schodzenie, bo z wchodzeniem na 3 piętro bywa czasem ciut trudniej.
Jest to sanatorium bezmaseczkowe, choć one niby są wymagane. Nawet podczas zabiegów nie widujemy ich na twarzach zarówno fizjoterapeutek, jak i kuracjuszy. Owszem, wśród kuracjuszy zdarzają się wyjątki, czasami my nimi jesteśmy. Jednak wciąż tkwię w rozdarciu, z jednej strony czując się w tej maseczce jak dziwoląg, z drugiej – czy słusznie? przecież zakażenia w PL są, codziennie nowe, dlaczego miałyby omijać nasz przybytek?
Ostatni zabieg (dziś wszystkie miałam przed obiadem) to 15 minut w wannie z borowiną. Po obiedzie byliśmy na spacerze z lekka zakupowym (sklep z bielizną), do Stawów Biskupich – na rekonesans pstrągowy. Knajpka jeszcze czynna, więc znowu mam pokusę, by w najbliższym czasie skorzystać.
Wymyśliłam też wycieczkę połączoną ze zwiedzaniem Jaskini Niedźwiedziej – w środę, to dość blisko Lądka Zdroju. Zaprosiliśmy naszych współstolikowiczów – chcą jechać Ewa i Adam (Sławek już zwiedzał).
Spacer po L-Z po kolacji.
Napisałam do Iwony (miała pomysł, żebym spróbowała się tu promować z „Drugą szansą”), że nici z tego. Nie ma w naszym sanatorium żadnego pana czy pani k-o, nikt nas tu nie powitał, nie życzył miłego pobytu, nie zaproponował turnusowych atrakcji. Jest tylko tablica ogłoszeń (a biblioteka? jakaś sala typu świetlica?). Kuracjusze chodzą samopas lub korzystają z wycieczek organizowanych przez firmę zewnętrzną. Potańcówki – w kilku kafejkach okolicznych, w godz. 19-22. Nas to akurat za bardzo nie martwi, ani my potańcówkowi, ani kochający spędy grupowe, a jednak taki niedostatek zaopiekowania się kuracjuszami jest trochę dziwny.
Skupmy się lepiej na plusach. Smaczne jedzenie. Sympatyczne towarzystwo przy stoliku. Fajne zabiegi. Piękna pogoda. Cudne widoki jesienne wokół. No i te pokusy – pstrągowe, winne, piwne… Czegóż chcieć więcej?

DZIEŃ SZÓSTY, wtorek 11.10.
Pobudka o szóstej, bo pierwszy zabieg o 7:10, ale wcześniej przecież prysznic i kawa. Dziś zabiegi wszystkie już mi znane (aquavibron, kriokomora + siłka i hydromasaż), więc nie gubię się po tych korytarzach, piętrach i budynkach. Nastawiłam się, że z kriokomory wychodzę już po dwóch minutach – i tak zrobiłam. Janek, ten chudzina, wytrzymał do końca. Może następnym razem i ja dociągnę do pełnych 3 minut.
W ramach pokusy pstrągowej (rezygnując z kolacji i z pokolacyjnej wyprawy turnusu na jakąś biesiadę góralską) wybraliśmy się na te Stawy Biskupie – i niespodzianka! Zamknięte. Zatem wydłużyliśmy spacer. Powrót na „naszą” ulicę Jadwigi, potem Ulica Marzeń …znowu zawiodła nas do restauracji pod wyciągiem. Janek jadł tym razem pstrąga z boczkiem i chrzanem, a ja zapiekanego w sosie śmietanowym. Pyszności. Ogromne porcje zwłaszcza ryby i surówki, bo frytek prawie nie tknęłam. Tak się objedliśmy, że ledwo dociągnęliśmy się do naszego Pawilonu 2. Oj, nie schudnę ja tu na pewno!
A wieczór, zamiast być spokojny, przyniósł mi emocje, że aż potem nie mogłam spać. Agnieszka, naczelna „Pegaza”, podesłała mi (wraz z pismem z ZLP w ZG) propozycję zgłoszenia mojej powieści na konkurs im. A.K. Waśkiewicza. No, mniejsza o moje rozterki. Efekt jest taki, że przesłałam tę propozycję do mojej szefowej z Silvera – i dalej to już wydawnictwo zajmie się zgłoszeniem (termin jest do 31 października).
Jeśli zostanie zgłoszona powieść Zosi, to i tak konkurencję wykosi, że tak napiszę do rymu. Ale co tam! 🙂

DZIEŃ SIÓDMY, środa 12.10.
„A kto mi plecki wytrze? Halo, dziewczęta! Jest tu ktoś?” Autentyk z dziś, z sąsiedniej kabiny z wannami do kąpieli borowinowej. Ciąg dalszy – nawiązanie rozmowy z jakąś panią, być może z propozycją towarzyską, nie dosłyszałam, ale pani odpowiedziała, że tu przyjechała na kurację; na co pan T., że on też, ale i na rozrywkę, a dzień zabiegowy ma kaprys co wieczór kończyć w Kaprysie (to jakaś tutejsza kawiarenka dancingowa).
Pana T. raz tylko widziałam, ale nie zapamiętałam twarzy, tyle tylko że bardzo wysoki mężczyzna lat – ? 70? – 80? Ja i Adam prawie codziennie słyszymy go z sąsiednich kabin. Emabluje kuracjuszki w kolejkach do zabiegów i panie terapeutki, dopraszając się z wdziękiem wydłużenia czasu naświetlania lampą solux. Gdy rehabilitantka daje grzecznie odpór, pan T. argumentuje, że wczoraj miał dłużej. „Wczoraj były dwie młode, to się pewnie dały panu zwieść”, słychać odpowiedź.
Takie to tu mamy kabinowo-zabiegowe rozrywki. Lepsze niż radio.
Dziś kolejny piękny dzień. Pogoda nam się w tym Lądku trafiła rewelacyjna.
Zabiegi przed i po śniadaniu. Już się paniom terapeutkom jakoś poukładało i można próbować wstrzelać się wcześniej niż o wyznaczonej godzinie.
Janek po powrocie z krio oznajmił, że poznał pana T.! I że pan T. wśród mężczyzn nie cuduje. Pewnie ma taki czip, który włącza mu się tylko na widok kobitek – i co poradzić.
Po obiedzie zbiórka na parkingu i start do Kletna – kierunek Jaskinia Niedźwiedzia, gdzie wczoraj zarezerwowałam bilety i wejście na godz. 15.Piękny półgodzinny spacer drogą pnącą się dość łagodnie pod górę, w rezerwacie przyrody, wzdłuż potoczków po bokach trasy i pośród brązoworudej bukowiny, złotawej od słońca. Raz po raz cykaliśmy fotki.
Zwiedzanie z przewodniczką. Podobno Jaskinia Niedźwiedzia udostępniona dla zwiedzających jest największa w Polsce. Piękne nacieki, marmury, misy, szkielet plejstońceńskiego niedźwiedzia etc. i ciekawe opowieści przewodniczki. Wrażeń moc – ale kto zwiedzał Postojnską Jamę w Słowenii (a my już dwukrotnie), gdzie tych bogactw jest 10 razy więcej, tego już żadna mniejsza jama nie rzuci na kolana, choć owszem, podobało nam się.
No i dzień był znowu taki słoneczny (przepiękny jest ten październik…). Całkiem jak dwa lata temu w Muszynie Złockiem. Słowem: zachwyt na zachwycie i zachwytem pogania.

DZIEŃ ÓSMY, czwartek 13.10.

Dni galopują, dziś minął już ósmy, tak jak poprzednie ciepły i słoneczny.
Po śniadaniu, jeszcze przed krioterapią, byliśmy na poczcie, mając to i owo do wysłania. Ta instytucja nie ma prawa istnieć! W pomieszczeniu głównie sklep z różnościami. Jedno okienko, długa kolejka. Na szczęście pani w okienku bardzo miła. No i zaliczyliśmy piękny spacer w porannym słońcu wzdłuż Białej Lądeckiej, tutejszej rzeki.
W kriokomorze wytrzymałam dziś trzy minuty, super.
Po obiedzie miałam hydromasaż, tym razem po długim czekaniu nań, bo na zabiegach wodnych było dziś mnóstwo ludzi. Ponadto zdarzyła się awaria sprzętu i mały potop. A tu dźwięki jakiegoś koncertu się niosły po całym uzdrowisku, pogoda spacerowa, prawie jak latem, a ja w murach! Gdy wreszcie mogliśmy wyjść, koncert w muszli już dobiegał końca – grał na skrzypcach (z elektronicznym podkładem) uzdrowiskowy skrzypek o imieniu Orest (już go w niedzielę widzieliśmy w Wojciechu); na ławkach trochę słuchaczy, w sumie niewielu.
Po kolacji jeszcze jeden spacer, tym razem do parku, na to pyszne wino z pomarańczą w Albrechtshalle.
Nasz Pawilon 2 miał dziś wieczorek zapoznawczy w lokalu pt. Pod Wąsem (wczoraj miał pawilon 1). Rychło w czas! Przeszło tydzień już minął, kto się miał z kim „zapoznać”, już dawno to zrobił. Ale jasne, że znaleźli się chętni. 12 zł za wstęp, w tym lampka szampana. Nie poszliśmy. Wiadomo, że Janek nie lubi baletów, a i mnie się już do nich nie pali.
Lepszy wieczór czytelniczo-piwny w numerze (dostaliśmy dwa piwa lokalne w prezencie od Ewy). Siedzimy sobie cichutko, przy – także cichutkim – wtórze radia 357.
Podobno wczoraj ktoś zadzwonił do dyżurki z zawiadomieniem o głośnej balandze w jednym z pokoi, przyszła pielęgniarka z interwencją i groźbą wyrzucenia delikwentów z sanatorium.
Sprawdzaliśmy dziś na mapie Google, jak dojechać do Javornika w Czechach – jest „za górą”, ale droga kręta. Może wybierzemy się w niedzielę, miasteczko warte zwiedzenia (jest tam jakiś zamek), no i marzą mi się knedliki. 🙂

DZIEŃ DZIEWIĄTY, piątek 14.10.
Dziś Dzień Nauczyciela (co serca rozwesela). Wieczorem uczciliśmy go z Jankiem dobrym winem czerwonym + oliwki i sery.
Dzień poza tym upłynął jak wszystkie poprzednie w kurorcie – chodzenie na zabiegi, chodzenie do stołówki (a Janek – chodzenie na papierosa) oraz spacery.
Nie muszę gotować, sprzątać czy tp., więc mam tu dość dużo wolnego czasu. Spędzam go przy komputerze – podkręcam moją niewydaną powieść WP (mam nadzieję, że wydanie w końcu się doczeka).
Niestety za dużo siedzę przy tym kompie! Na fejsie też stanowczo za długo – bo tu wifi, jak we wszystkich sanatoriach, ma słaby przesył, stale coś się muli; zresztą może to serwer FB jest przeciążony. Albo to mój komputer fiksuje. Nie wiem.

DZIEŃ DZIESIĄTY, sobota 15.10.
Skończyłam lekturę „Pegaza Lubuskiego”, dopiero teraz mając czas na wgłębienie się. Bardzo podobały mi się dwa opowiadania, jedno szczególnie, „Trzy kobiety” Hanny Ciepieli. Opatrzone wzmianką o nagrodzeniu go III nagrodą w ubiegłorocznym gubińskim konkursie im. T. Firleja. Więc podesłałam Agnieszce do „Pegaza” mój „Gasthof”, też laureat III miejsca, w konkursie tegorocznym. I ciekawe, co ona na to. A w ogóle to 12 bm. w Gubinie odbyła się gala podsumowania tych konkursów i wręczenie autorom publikacji z opowiadaniami konkursowymi. Miałam zaproszenie – no ale nie mogłam pojechać.
Dziś byliśmy na pstrągach w smażalni Stawy Biskupie, nareszcie czynna (chyba tylko na weekend). Pospacerowaliśmy tam wraz z Krzyśkiem K. i Alą, jego partnerką (wędrują razem po górach i to dosyć hardkorowo, pozazdrościć). Ala pochodzi z tych stron i właśnie przyjechali, stąd telefon Krzyśka i umówienie się na spotkanie. Ciekawostka: od lat spotykamy się „sanatoryjnie” – Krzysiek odwiedził nas, gdy byliśmy w Świeradowie, dwa lata temu w Muszynie i teraz tu.
Zaczęłam czytać (Janek już skończył) biografię „Zełeński. Poza scenariuszem” Serhija Rudenki. Książkę podrzuciła nam współstolikowczyni Ewa.

DZIEŃ JEDENASTY, niedziela 16.10.
Codziennie ta sama radość: piękny dzień. Słonecznie i ciepło zwłaszcza po obiedzie, gdy pojechaliśmy do Javornika. W miasteczku niektórzy chodzili „na krótki rękaw” (my na długi, ale bez kurtek – i też nam było za ciepło). A jakie widoki po obu stronach górskich serpentyn! Bajka po prostu. Góry najpiękniejsze są jesienią.
W Javorniku wdrapaliśmy się na zamek – Jánský Vrch – ale zwiedzałam go tylko ja, Jankowi nie chciało się chodzić (na wzgórze masa schodów, we wnętrzu kolejna), czekał na mnie przy kawie. Zamek był siedzibą biskupów wrocławskich, a na barokowo przebudował go Philipp Gotthard von Schaffgotsch, urodzony w Cieplicach. Tym sposobem historia zatoczyła koło, bo ja przecież „sanatoryjno-schaffgotschową” trasę rozpoczęłam właśnie tam, w Cieplicach, podczas mojego pierwszego turnusu w r. 2015! Pisałam o tym tu:https://kobietadomowa.wordpress.com/2016/01/06/juz-wiem-gdzie-bylam/
Na czeskie jidlo poszliśmy do restauracji Taverna (klimaty!), ale znowu jadłam tylko ja. Oj, nie schudnę ja na tym turnusie! Przeciwnie. Już mi przybył kilogram; przyjeżdżając tu, ważyłam niecałe 60 kg, teraz prawie 61. Na wagę sanatoryjną wchodzę rzadko, co się będę stresować! 😉
Janek nie miał apetytu. Oj, ten Janek. Ja zaś jadłam knedliki z wieprzową pieczenią i kapustą, klasyka kuchni czeskiej, oczywiście pyszności, marzyłam o tym! Do tego piwo Budvar. Janek – kolejne espresso.
Na zakończenie zakupy w Můjobchod – Minimarket Linda (Linda w okienku kasowym miała czarne włosy i skośne wietnamskie oczy). Kofola dla naszych Młodych i piwo Žatecký Světlý Ležák.
W restauracji, w sklepie, na zamku, na ulicach miasteczka większość ludzi to Polacy. Jaki piękny jest świat bez granic…
Mam niedosyt tego Javornika, szkoda, że Janek taki „małochodzący”.

DZIEŃ DWUNASTY, poniedziałek 17.10.
Dziś było ciepło jak latem. Ostatni taki ciepły dzień tej jesieni przed zmianą pogody.
Zabiegi jak co dzień, a po obiedzie długi spacer po kurorcie. Wieczorem zaś jeszcze jeden, do Albrechtshalle na grzane wino. Wieczór też był wyjątkowo ciepły, choć wiatr zapowiadał już chłodniejsze dni.
Pozawiązywały się turnusowe, może nawet międzysanatoryjne bandy i pary, chodzące wieczorami do tutejszych lokali z tańcami, Kaprysu, Pod Wąsem czy innego Piekiełka. Janek, przed godz. 22 wypalający ostatniego papierocha w kąciku dla palaczy przed wejściem na schody do budynku, relacjonuje mi potem powroty band i duetów. Życie w kurorcie kwitnie, jakżeby inaczej.
Przeczytałam kilka rozdziałów tego „Zełeńskiego” i dalej mi się nie chce. Szacun dla bohaterskiego prezydenta Ukrainy w wojnie z Putinem, ale co mnie obchodzą afery ukraińskich polityków z jego otoczenia? Mało to mamy swoich afer?

DZIEŃ TRZYNASTY, wtorek 18.10.
Dziś była wymiana ręczników. Półmetek za nami. Teraz już turnus poleci z górki. Dzień jeszcze był ładny, dopiero wieczorem zaczęło padać. Akurat gdy wracaliśmy z restauracji rybnej.
Jedliśmy łososia i jesiotra z grilla, tzw. półmisek dla dwóch osób. Daliśmy radę. 😀
Wróciłam do lektury „W środku jesteśmy baśnią” Myśliwskiego, zaczętej jeszcze w domu, przed wyjazdem.

DZIEŃ CZTERNASTY, środa 19.10.
Po deszczu jest dużo chłodniej. Miałam rześki poranek, starując po śniadaniu do pawilonu 1 z nadzieją przyspieszenia zabiegu pt. hydromasaż. Z podlizem do pani zabiegowej: „Mężowi się zawsze udaje wśliznąć, to może i mnie się uda”. Ale się nie udało. Trudno, przynajmniej miałam dodatkowy spacerek. Wannę z hydromasażem zaliczyłam zgodnie z harmonogramem o godz. 15, już na zmianie pana zabiegowego – który albo nalewa za zimną albo za gorącą wodę. Tym razem mało się nie ugotowałam. Musiałam potem dobre dwie godziny dochodzić do siebie w numerze. Oczywiście przy kompie, wszak uzależnionam. 😦
Po kolacji poszliśmy wespół z jedną z band (Adam plus 5 miłych pań) na wieczorek tańcujący do cafe Kaprys. My nie na tańce, tylko na rekonesans, aczkolwiek trochę kręcenia się na parkiecie też było.
No i wściekłe psy! 😀 Bardzo mi smakował ten drink – pierwszy raz go piłam.
Nie zostaliśmy do końca wieczorku, bo taki mieliśmy plan, lecz rekonesans uważamy za udany. Z ochotą na powtórkę – może po niedzieli, czyli już prawie na finał naszego turnusu.

DZIEŃ PIĘTNASTY, czwartek 20.10.

Po informacji pań na wczorajszym wieczorku o dzisiejszym koncercie piosenki francuskiej w kawiarni Pod Adamem poleciałam rano zrobić rezerwację. Niestety za późno. Dostałam jedynie obietnicę, że może gdzieś nas wcisną – już zgłoszonych było 43 chętnych, a lokal niewielki, dosyć ciasny.
Po obiedzie – znowu masa słońca! – wybrałyśmy się z Ewą (współstolikowiczką) na trasę w kierunku Góry Trzech Krzyży. Spacer właściwie, bo to w sumie dość blisko, pnącymi się pod górę ulicami nowego osiedla. Tylko ostatnie podejście na szczyt strome, nierówne i korzeniaste. Posiedziałyśmy na ławce, podziwiając widoki i gwarząc o naszych mamach, dzieciach, wnukach, jak to baby, trochę też o polityce – i wróciłyśmy. Piękna wycieczka.
Do cafe Pod Adamem ostatecznie zdecydowaliśmy z Jankiem, że pójdziemy już przed osiemnastą (koncert o dwudziestej), tak tylko posiedzieć. Dlaczego dotąd nie namierzyliśmy tego lokalu? Jest z klimatem, w typie kawiarni artystycznych, ładne wnętrze, fajna muzyka, książki. Miło spędziliśmy tam czas, a wyszliśmy przed koncertem, już po ciemku wracając do naszego WSZUR – coraz szybciej zapada noc – po drodze spotykając bandę zmierzającą na koncert. Szkoda, że nam się nie udało.
Za to mamy w pokoju tiwi. Bo w ramach wymiany starych telewizorów na nowe, większe, podłączono wszystkim możliwość oglądania telewizji. Janek kukał na stary polski film o Nikosiu Dyzmie, ja poczytałam trochę Myśliwskiego, zresztą przysypiałam.

DZIEŃ SZESNASTY, piątek 21.10.
Jestem od paru dni koleżanką Ewy na FB i na wczorajszym naszym spacerze wystąpił też wątek mojego pisarstwa, bo natrafiła nań, oglądając mój profil. Finał jest taki, że …czyta „Wbrew pozorom”. 🙂 I mówi, że jej się podoba. Bardzo mi miło.
Jeszcze milej z powodu recenzji dra Pawła Jaskulskiego mojej „Szansy”, dziś ją Iwonka zamieściła na fejsbukowej stronie Silvera, a ja udostępniłam w niecodzienniku.
Jeszcze tylko pięć dni – z dzisiejszym włącznie – zabiegów przed nami. Nie do wiary, jak to szybko zleciało! Rano się wystraszyłam po aquavibronie, bo mi pan fizjo trochę zahaczył moje „kwiaty starości” na plecach, więc poszłam do naszego lekarza na konsultację. No i zamieniłam siekierkę na kijek – będę miała w zamian jeszcze dwie wanny z hydromasażem. Plus – te są w naszym budynku. Nie muszę powanienna wracać z pawilonu 1, gdy na dworze zimno i wietrznie (tak się właśnie zrobiło). Minusy: woda w wannie jest komunalna, a nie mineralna. I bez odpoczywalni, bo czas zabiegu mi się konfliktuje z porą obiadu. Ach, co tam. Został mi już tylko jeden hydromasaż, dam radę.
Po kolacji Adam (współstolikowicz) zaprosił nas do swojego pokoju na Ballantinesa Brasil i pomidory malinowe. Potem się wybierali z bandą do Kaprysu. My dziś nie. Może w poniedziałek lub wtorek. Wszak trzeba godnie zakończyć tak udany turnus.
Niedawno jedna pani z naszego turnusu (Ewa była świadkiem) poleciała do kuchni kłócić się, że ten chleb, który nam tu dają, wcale nie jest razowy. A inna nas wczoraj udręczyła opowieścią o tym, jakie tu fizjoterapeutki są be i jak ona na nie nakrzyczała. Boże, są tacy ludzie, którym się nigdy nie dogodzi.
A nam się tutaj wszystko podoba. 🙂

DZIEŃ SIEDEMNASTY, sobota 22.10.
Po śniadaniu zaczęłam czytać książkę „Sam w dolinie” Hanny Greń (kryminał+obyczaj), pożyczoną od Sławka współstolikowicza. Szybko się czyta, więc się wciągnęłam.
Wieczorem byliśmy w restauracji pstrągowej, ale nie na rybach, tylko nam się zachciało pierogów (ruskie, zwane ukraińskimi, smaczne).

DZIEŃ OSIEMNASTY, niedziela 23.10.
Cholera, mam katar! Skąd się wziął? No cóż, jest to sanatorium bardzomałomaseczkowe (prawie bezmaseczkowe), różnie mogło być. Jestem w strachu, że do jutra mi nie przejdzie – i co wtedy z zabiegami? Trzeba będzie robić jakieś kombinejszyn.
Piękna niedziela. Słoneczna, spacerowa, kawiarniana. Trochę też zakupowa, bo nabyliśmy na straganie drewniane zabawki dla naszych wnuczek.
Wieczorem znowu u Adama z Brasilem (ociupinka). Życie sanatoryjne. Irenka i Mariolka, znajome Adama, a tym samym nasze, mówiły, że ponoć osiem osób covidowych już stąd wyjechało, a były też takie, które miały izolację w swoich pokojach. Oby nas to cholerstwo nie obskoczyło!

DZIEŃ DZIEWIĘTNASTY, poniedziałek 24.10.
Czytałam do późnej nocy, a rano obudziłam się już o piątej i skończyłam książkę (464 strony).
Żal mi krio, ale się jednak z tym katarem boję, zaliczyłam dziś tylko zabiegi „suche”, byłam też na spacerze dopołudniowym (gdy Janek na swoich zabiegach), dziś znowu jest taki ciepły dzień, że nie do wiary!
Za trzy dni wyjazd do domu. Kończę pobyt tu mocnym uderzeniem. Dosłownie! 😦 W drodze na obiad (od nas to 4 piętra w dół, bo jadalnia jest na poziomie minus 1) na dwóch ostatnich schodkach zaliczyłam upadek z mocnym rąbnięciem głową o ścianę (czy tam o jakiś wypustek, który tam był). Aż się krew polała. W efekcie dyżurka pielęgniarska, przybycie lekarza, zaopatrzenie mnie i potem zaopiekowanie. Tzn. przesiedziałam w pokoju do wieczora, najpierw z lodem na głowie, żeby nie było krwiaka, pielęgniarka przychodziła do mnie 4 razy, a Janek przynosił mi jedzenie na górę, obiad i kolację. Siedzę z opatrunkiem i głową okutaną bandażem, ale czuję się dobrze.
Jutro rano ma mnie znowu obejrzeć lekarz.

DZIEŃ DWUDZIESTY, wtorek 25.10.
Rano wizyta w gabinecie zabiegowym u pielęgniarki. Potem u lekarza. Goję się ładnie. Obejrzał też mój opuchnięty lewy staw skokowy, w którym w wyniku upadku poszła jakaś torebka. Dopiero wieczorem to zauważyłam, gdy szłam do łazienki. Na noc posmarowałam sobie Traumonem – i tak mam czynić dalej. Oraz mam nieco zmienione zabiegi sanatoryjne.
Po obiedzie już byłam z Jankiem na spacerze, nawet zaszliśmy na grzane wino – tym razem na tarasie kawiarni w „Wojciechu”.
Zamierzaliśmy też pójść wieczorem na pstrąga (zaczynają się już kolacje pożegnalne i inne zielone noce na zakończenie turnusu), ale tak się objedliśmy na kolację sałatką śledziową i łazankami, że zrezygnowaliśmy z pomysłu. Może jutro.
Dzisiaj w południe było zaćmienie słońca, częściowe, ale spore. Niestety nie widziałam go, bo nad Lądkiem przepływały chmury, a zresztą leżałam wtedy na kanapce i flizelinie podczas zabiegu pt. masaż pneumatyczny (ja na to mówię „buciki hiszpańskie”).

DZIEŃ DWUDZIESTY PIERWSZY, środa 26.10.
Przedostatnie zabiegi, ostatnie spacery, pakowanie się. A tu winda w sanatorium popsuta! Jutro będą pomstować rozpoczynający turnus i dźwigający walizki na piętra. My na szczęście znamy windę nr 2, a poza tym z walizami mamy zejście, nie wejście.
Pożegnalna kolacja pstrągowa. Tzn. Janek nie jadł ryby, tylko flaki (maniak – wszędzie musi ich spróbować), a ja pstrąga pieczonego w folii w piecu, pyszności.
Tęsknimy za domem, a z drugiej strony – nie do wiary, że te trzy tygodnie tak szybko minęły.
Teraz Janka bierze katar, cholera!

DZIEŃ WYJAZDU, czwartek 27.10.
Ostatnie zabiegi, ostatnie śniadanie, pożegnanie z towarzystwem przystolikowym (fajni ludzie nam się trafili). Zabieramy Ewę, która jest z Lubina, a to przecież po drodze. No, prawie. Po jechaniu z S-trójki i odstawieniu jej pod dom zostaliśmy trochę pobłąkani przez nawigację, która nie wiedziała o objeździe do Zielonej Góry.
Zajechaliśmy też do Świebodzina, po telefonie, który Janek dostał od brata, że brakuje jakiegoś podpisu w banku i koniecznie trzeba to załatwić. Zatem kolejny zjazd z S-3 – ale załatwił. Ostatni zjazd to już Międzyrzecz, gdzie zjedliśmy obiad – pyszną golonkę w restauracji Neo.
Janek kichał przez calutką drogę przestrasznie. Bidziuś.
W domu przedwieczornie. Był zaopiekowany przez sąsiadów (Bożenia i Gosia podlewały mi kwiatki), lecz pusty przez tyle dni – wyziębił się mocno, mimo że na dworze takie teraz ciepłe dni. Więc Janek najpierw napalił w kominku i dopiero wtedy zaczęliśmy się rozgruzowywać.
Lądek Zdrój pożegnany. Wszystko nam się tam podobało: pogoda, zabiegi, towarzystwo, jedzenie. Tylko takich sanatoriów i okoliczności życzę sobie na przyszłość.
Witajcie, Lubniewice! 🙂