SPŁYW 2019

 Ponieważ wg wszelkiego prawdopodobieństwa nie będę już więcej jeździć na spływy litewskie, zawsze poprzedzane podróżą po Polsce, zwłaszcza północno-wschodniej, a bywało, że i południowej – dodaję tym razem również zapiski z tegorocznej podróży przedspływowej (i trochę z powrotu po zakończeniu spływu)…

Wysoki namiot miał nam tym razem zapewnić większy komfort…

Wnętrze auta przed podróżą (a to jeszcze nie koniec pakowania!)… i bagażnik.

23 lipca, wtorek.
30 st. W cieniu. Kto zamawiał? Pakowanie już prawie ukończone. Zaplanowaliśmy pobudkę na godz. 4 i start o 5.
Spacer nadjeziorny. Jak tu ładnie… Na czorta nam gdzieś jeździć?
Wieczorem w tv ukraińska „Isaura” i spać.

24 lipca, środa.
Kance kancow pobudka miała być o 3:15, lecz obudziłam się już o drugiej. Wstaliśmy o trzeciej. Grzebaliśmy się, choć już spakowani – coraz wolniej nam to idzie.
Wyjazd o 4:30. Bardzo długa i wolna droga do Wa-wy i pod ten Wyszków, wlekliśmy się zwłaszcza koło Poznania (przecież nie na A2, bo tam drogo!). Po drodze rozwaliły mi się espadryle, więc chciałam kupić w paru „przydrożnych” sklepach, naprzymierzałam się, ale nie było moich rozmiarów lub mi się nie podobały.
W Ślubowie (właściwie te ogródki, gdzie Piotr ma dom, to już administracyjnie Deskurów) ok. godz. 15. Zajechaliśmy nie pod tę bramę, coś źle zapamiętaliśmy, się wyjaśniło, gdy Piotrek przyjechał.
Jego chałupa nadal z klimatem, w pięknym miejscu, taras, las (szkoda, że wciąż tak mało zamieszkała). Gościnny taras gościnnego domu, a na pierwszym planie grzyb sowa zwany kanią (w taką suszę!).
Obiad – Piotr kupił w jakiejś restauracji pierogi chinkali, b. smaczne. Pogaduszki. Spacer „po pisakach i sosnach” nad Bug. Janek odsypiał. Wieczorem na tarasie wódeczka (trochę za dużo!) i pogaduszek c.d. W nocy bolała mnie głowa, potem po prochu „Ibum” spałam do 7:30.

25 lipca, czwartek.
Planowałam, że wyruszymy w dalszą podróż o ósmej, ale nam się przedłużyło – śniadanie, rozmowy, start o 10:20.
Najpierw Łomża, bo wymyśliłam drobne zwiedzanko.

 Janek z Łomżą w tle. „Niedaleko stąd do Narwi, tam kaczeńców dzikich narwij”…

Rynek, bulwary nad Narwią, lody, kawa, ławeczka Hanki Bielickiej. Upał straszny. A ciut wcześniej – zakup różowych tenisówek i drugich w palmy w łomżyńskim CCC – za grosze, bo były promocje.
Potem ruszamy w dalszą drogę. Zbiesiła się nam nawigacja! Najpierw w ogóle nie chciała się włączyć (chyba się przegrzała w ten upał), potem gdy już wreszcie zaskoczyła, wciąż kazała nam zawracać i robiła kuchy. Dopiero gdy ją Janek już za Augustowem nastawił na nowo, pogodziła się z losem.
W Puńsku o 17:30. Fajna agroturystyka, klimaty, naokoło pięknie ogrodowo, kwiatowe kompozycje, trawniki, ozdoby. Super. Klimaty w agro.
W miejscowości na każdym kroku słychać język litewski (mieszkańcy to ponoć ponad 80 proc. Litwinów), w sklepie, na ulicy (polski też znają, rzecz jasna); mają swoje szkoły, muzeum, zespoły folklorystyczne i teatralne itp. Nam to się podoba, choć miejscowi Polacy (piszę to na podstawie stanowiska naszego gospodarza) patrzą na to trochę krzywo. Ale jakoś egzystują tu cuzamen, chyba nie najgorzej.
Przed naszą agro rodzaj werandy pod dachem, posiedzieliśmy tam trochę z piwem, potem poszliśmy coś kupić na jutrzejsze śniadanie (z uwzględnieniem litewskiego chleba i przepysznego sera), wreszcie – do restauracji Ruta (restauracja Sodas, którą polecał nam Gienek K., już nie rabotajet). W Rucie – pięknie, zwłaszcza w ogródku, nadjeziornie. Obiad: litewskie kibiny z surówką (smaczne) oraz… piwo Švyturys!
Bardzo nam się tu podoba.

26 lipca, piątek.
Moje imieniny. Przez pół dnia odbieram sms-y i życzenia tel.
Śniadanie, potem zwiedzanie. Skansen. Niestety bez wyposażenia, bo chwilowo w remoncie (zmieniają dachy) – ale miła pani nas pooprowadzała i popowiadała. Potem stacja kolejowa w Trakiszkach – stary XIX- wieczny budynek drewniany kolei carskiej; niestety nieczynny i b. zniszczony – a taka perełka! Szkoda. Jeden z budynków w skansenie  i Trakiszki.
Kolejne miejsce na szlaku naszego zwiedzania: osada jaćwiesko – pruska, coś niesamowitego. Na dużej przestrzeni (gdzie oni faktycznie przed wiekami żyli) rodzaj porozrzucanego skansenu z zabytkami (i miejscami zorganizowanymi na wzór) upamiętniającymi kulturę materialną (grody, budowle) i duchową (świątynie, runy) Jaćwingów (i innych plemion) i Prusów. W osadzie.
Po powrocie do Puńska – muzeum etnograficzne Józefa Vainy (ichni Kolberg) – też b. ciekawe, masa eksponatów (ten Vaina głównie sam to zbierał po wsiach).
Taras. Piwo. Ulewa (wczoraj wieczorem też była). Potem znów słońce (choć dzień dzisiejszy dużo chłodniejszy niż wczorajszy). Do Strumiłły w Maćkowej Rudzie (do galerii) już się nie wybierzemy, za dużo by było tego wszystkiego jak na jeden dzień, a jutro skoro świt start na Litwę, tym bardziej nie będzie czasu.
Dziś jedliśmy dwa obiady. W karczmie przy skansenie obiad nr 1 – Janek barszcz z kibinami, ja bliny po litewsku z mięsem. Pod wieczór wybraliśmy się na obiad nr 2 do Ruty, ale najpierw po drodze obejrzeliśmy piękny kościół (niestety muzeum przy nim w starej plebanii już było zamknięte).
W Rucie Janek jadł czenaki; średnio mu smakowały, te, które ongi jedliśmy w Gibach, były lepsze. Ja zaś zjadłam (ale nie całą) kiszkę ziemniaczaną – też średnia; pływała w tłuszczu.
Wieczorem znowu deszcz – i zimno, więc nici z siedzenia na tarasie. Zatem – wcześniejsza cisza nocna.

27 lipca, sobota.
Pobudka o 5:30, śniadanie, pakowanko, wyjazd.
W Maćkowej o 7:30, tuż za nami przybywają Ela i Darek z wnukiem Wiktorem lat 16. Następni to Cecylia i Krzysztof z JoląJolą. Niestety od Arturostwa wiadomość, że spali po drodze i zaspali, spóźnią się ok. godzinę. Zaś Wojtek tego roku przybędzie własnym samochodem, który zostawi w Kołtynianach, gdyż popłynie z nami tylko przez tydzień.
Przyjeżdża bus – ale wypas! Mercedes nówka, trzeba uważać przy pakowaniu. Po przyjeździe Arturostwa z Piotrkiem reszta pakowania w takim biegu, że nawet nie zrobiliśmy tradycyjnego zdjęcia grupowego na tle – aż żal, bo taki piękny bus się nam trafił, a tu kicha.
Po drodze deszcz, momentami ulewny. Zakupy w Olicie też błyskiem. W Kołtynianach czeka Wojtek, przepakowujemy żarcie spływowe z jego auta do busa i jedziemy nad jezioro Ejsiaty, stamtąd znów będzie start.
Na Etu Darożku wohnwagen, kamper i jeep, kuchnia z garami i naczyniami, jakieś jedzenie nawet, miejsce ogniskowe cacy, ba, solary wzdłuż ścieżki – tylko zero człowieka! Decyzja, że zostajemy w tym miejscu, tzn. ciut obok; wokół wszystkie pola zajęte, najwyżej będziemy się tłumaczyć „właścicielom” – jednak nie ma komu, bo nikt się nie zjawia.
Rozbijamy się w drobnym deszczyku, potem też popaduje raz po raz, na szczęście wieczór nie jest zimny. Deszczyk na Etu Darożku – ale mamy się pod czym schronić!
Fasolka po bretońsku na kolację. Potem rozporządzenia komandorskie – kasa (Cela tradycyjnie- księgowa) i podział na wachty oraz losowanie, która pierwsza. Zaczyna jutro nasza, czyli Darki, my, Wojtek i Wiktor. Druga wachta to Cela, Krzysiek, Anita, Artur, JolaJola i Piotrek.
Nie ma ogniska, bo nie chcemy naruszać prywatności nieobecnych „właścicieli”, więc dość szybko wszyscy idą spać. My – Janek i ja oraz Wojtek – ostatni.

28 lipca, niedziela.
Tradycyjnie Darek z Jankiem wstali pierwsi, potem ja. Pogoda od rana b. ładna. Śniadanie o 9., potem zaczynamy się pakować. Chodzę po tej stromej, pokręconej darożce w górę i w dół i myślę, że już naprawdę czas odejść na spływową emeryturę. Janek (też przecież srodze umęczon) ogarnia najważniejsze sprawy w tym pakowaniu, ja jestem tylko za pomocnika – ale i tak mam dość, choć się nawet jeszcze dobrze nie zaczęło. Do startu gotowi, hop!
Trochę lepiej na wodzie, gdy wreszcie kończymy wszyscy to pakowanie – strasznie długo trwało. Start o 12:55. Słońce lampi. Płynie nam się dobrze. A i tak po przybiciu na Pole Hanki i Janka (te zieloności co w ub. roku) wszyscy padnięci. Wachta wydaje obiad: pulpety, makaron, surówka z kisz. kap. I pomidory ze śmietaną.
Potem kąpiółki, dokończenie zagospodarowywania się w namiotach (a Cela robi wraz z Anitą ordnungi w gospodarczym), łowienie ryb, lampka, ognisko – wreszcie luzik. Zaczynamy biwak.
Panowie złowili kilka rybek, panie czytały (Cela – „Pelunię”), ja się jolkowałam. Ognisko, rybki z tacki i jedna z patyka, naleweczki i wódeczki.
Ale humor mam średni – nogi mi nawalają. Tradycyjnie kolano prawe, właściwie cała noga, plus coś mi się naciągnęło i boli pod lewym. Wszelkie kucanie i podnoszenie się w takim stanie jest trudne i bolesne. Rozżaliłam się, że po kiego ja się znów pchałam na ten spływ, stara baba bez sił. Nawet miałam myśl, czyby nie zakończyć już po tygodniu, wraz z Wojtkiem – i wraz z nim wrócić do PL. Oj, dopiero drugi dzień, a już załamka. Poprzednio to się zdarzało dopiero w środę, czwartek. To też znak, że już naprawdę pora ze spływowej sceny zejść.

29 lipca, poniedziałek.
Spało mi się dobrze aż do ósmej rano, lecz w nocy miałam okropny skurcz w lewej łydce, właściwie trzy jeden po drugim, aż głośno jęczałam z bólu. Jeszcze i to! Dobrze, że szybko przeszło.
Wstaliśmy przed dziewiątą – i akurat się rozpadało, na szczęście zaraz przeszło i dzionek się zrobił całkiem ładny, choć nieupalny.
Graliśmy w brydża – tym razem JolaJola i ja kontra Janek z Darkiem. Zrobiłyśmy robra, c.d.n.

Roberek.
Wachta nr 2 wydawała na obiad kaszę z gulaszem i surówką, a na kolację jajecznicę pyszności z kurkami (oczywiście kurki zebrane głównie przez Artura; który jednakowoż twierdzi, że jest ich mniej niż w ub. roku).
Pod wieczór znów mam załamkę, gdyż prognozy zapowiadają coraz chłodniejsze dni (i noce), temperatura ma spaść wręcz do 16/6 st.! O Jezu. Wybrałam się z ciuchami raczej na upały, na szczęście Janek wziął mi puchówkę, może jakoś przetrwam – gdyż jeśli prognozy się sprawdzą, zapowiada się nam faktycznie obóz przetrwania.

30 lipca, wtorek.
Nasza wachta szykuje śniadanie na godz. ósmą, potem sprawne pakowanie, start o 10:40.
Chłodne podmuchy (niektóre odcinki Ejsiat mocno pod wiatr), lecz dzień nadal słoneczny – trochę się opaliłam. Na Polu Eli lądujemy już o 14:30, odpuszczając sobie po drodze zakupy w Soldatiszkach (będą zrobione jutro). Obiad wachty nr 1 – spaghetti z sosem pomid. na gulaszach angielskich, kolacja – z czym kto chciał, bo wszyscy po wczesnym obiedzie dość szybko zgłodnieli.
Rybołówstwo (Darek, Krzysiek, Janek, Wiktor). Dość sporo płotek; niestety zostawione do następnego dnia w worku foliowym – bo Janek na Galuonisie zostawił swoją siatkę do ryb – mimo że w jeziorze, sfilcowały się. Jaki żal.
Ognisko (wczoraj też było). Chichramy się, wymyślając (głównie Cela wymyśla), co będziemy robić, w jakie gry grać po namiotach, gdy pogoda się całkiem popsuje – ale właściwie nie jest mi do śmiechu…

31 lipca, środa.
Zimna noc. Janek wstał o szóstej, ja później, lecz już nie spałam, bo było mi zimno, mimo że pod śpiworem, kocykiem i ubraniami.
Rano mgła (potem wiatr ją rozwiał) i zaledwie 10 st. W ciągu dnia ciut cieplej, ale i tak ućwierkam. Zwłaszcza podczas siedzenia przy brydżu – robimy c.d. Grę po pewnym czasie zawieszamy, gdyż ekipa: Darek, Ela, Cela, Wojtek, Piotr, Wiktor rusza po zakupy – lądem – do Soldatiszek.
Artur codziennie (nawet po parę razy) chodzi na kurki i stale coś przynosi.
Na dworze zimne, przenikliwe wietrzysko. Jakoś się wreszcie rozgrzałam: grube leginsy pod spodniami, dwa rękawy i na to kurtka puchówka. Ziiimno!…

Ale jeszcze kilka razy tego dnia a to ućwierkałam, a to się rozgrzewałam z nogami prawie w ognisku – w zależności od siły ducia. Nastrój poprawiał radosny brydżyk (panowie wygrali, ale my z Jolą też nie od macochy) i ognisko. Noc zimna, choć już ciut cieplejsza niż poprzednia.
Cypel Eli, tak przyjazny przed rokiem, teraz raczy nas nie tylko zimniskiem i wiatrem, ale też kleszczami – już kilka osób znalazło coś na sobie lub wyciągnęło z siebie (maszynka Eli jest rewelacyjna!).
Przed wyjazdem z PL tak sobie kombinowałam, że może dostanie w dupę, ale takie porządne, ostatecznie pozwoli nam pożegnać się ze spływami. Zapewne, gdyby te notatki prowadził Darek, który tak nie marznie, albo pełna pozytywnej energii Cela, byłyby znacznie radośniejsze…

1 sierpnia, czwartek.
Dziś trudny etap – zresztą na tegorocznym spływie nie ma łatwych, bo jesteśmy coraz starsi…
Pogoda nadal nie rozpieszcza, 16 st., potem w porywach 20, początek płynięcia w mżawce, na jednym z postojów ratuje nas koniecznościówka.
Najbardziej baliśmy się tego ogromnego zawału, gdzie trzeba było przenosić kajaki na taśmach, na szczęście, jak wiele zwalonych drzew po drodze, był poprzecinany i można go było wziąć wodą. Aczkolwiek dla naszych ciężkich, załadowanych kajaków też nie było to takie proste. Jakoś przeciągnęliśmy się, ufff… Ale i tak jestem splęzła.
Nocleg na Łączce Janka (zwanej też Pijawkową). Piękne jest to miejsce, tylko dojście do wody strasznie parchate. Łączka Janka (i on w namiocie).

Obiad wczoraj – pulpety, kasza (lub ryż), dzisiaj – makaron z kurkami i surówka. Ognisko wieczorne. W nocy deszcz.

2 sierpnia, piątek.
Dziś niby krócej i łatwiej, ale też jakoś ciężko (zwłaszcza do Kołtynian pod prąd i dalej na jezioro). Szczególnie też trudno było nam wszystkim na kamieniach, spory odcinek, bo woda b. płytka, szorowaliśmy kajakami, w wielu miejscach trzeba było burłaczyć.   Płycizna, kamienie, burłaczenie.

Dość długo to trwało – obiad w Prie Żejmenos zamówiony na godz 14 przełożyliśmy telefonicznie na 15.
Na obiad 12 x chłodnik (nie był to szczególnie dobry pomysł na taki zimny dzień, ale podtrzymaliśmy tradycję), 10 x kotlet po litewsku, 2 x naleśniki z serem.
Po obiedzie Wojtek z Anitą i JoląJolą (i z zakupami) pojechał swoim autem na nasze pole koło SPA, żeby sprawdzić, czy jest wolne – po pół godzinie dali znak, że tak, więc ruszyliśmy: pięciu facetów singlami – Artur, Darek, Krzysiek, Wiktor, Piotr, jeden kajak damsko-damski: Cela i Ela oraz jeden mieszany: Janek i ja. Ciężko nam się płynęło (chyba wszystkim), choć na szczęście jezioro w większości lustro, tylko na koniec się rozdmuchał wiatr.  Jezioro Żejmenys.
Na naszym Miejscu Numer 1 rozbijamy się, gdzie kto może. My z Jankiem na górze, bo nasz namiot (pożyczony od Młodych) jest największy i niżej nie ma dlań dobrego miejsca (zresztą na górze też niezbyt równo). Nasze ukochane Miejsce Nr 1.

Wszyscy zgłodnieli po tym płynięciu, więc wachta nr 2 wydała kolację. Potem się napawaliśmy – widok jest tu przecudny, telewizja, która ma wszystkie pod sobą. Jak tu pięknie…

Dość wcześnie poszliśmy spać. Byłam tak padnięta, że mycie (takie poważniejsze, z głową) przełożyłam na jutro.

3 sierpnia, sobota.
Kolejna plaga egipska: zeszło całe powietrze ze szczelnego do tej pory materaca! Ki czort? Przecież on prawie nówka, tylko na spływy zabierany. Janek popodkładał podeń poduszki kajakowe i jakoś dospaliśmy do rana.
Biwak. Po śniadaniu – wyjazd Wojtka. Chciał zostawić mi swój materac, ale podziękowałam, będę solidarnie z Jankiem spać na popsutym, zresztą może uda mu się zlokalizować dziurę i zakleić.
Zimnisko i wietrzysko, przebłyski słońca na przemian z chmurami (raz nawet krótki szkwał). Myjemy się w łazience obok (nasze miejsce nr 2, teraz tam stacjonują dwaj wędkarze, ale akurat wypłynęli na łów). Jezu, jaka woda zimna! Oj, nie popływam ja sobie jak w ub. roku, nic a nic.
Zrobiłam przepierkę, panowie wędkują, Janek złowił kilka płotek.
Najsmutniejsza wieść od Eli, która z chłopakami poszła do studni w SPA po wodę – nie ma już SPA. Spłonął piękny drewniany budynek, zabytek, stojący obok zastawek. Pokazywała nam zdjęcia. Aż nie chce się wierzyć! To już naprawdę koniec pewnej epoki…
Za to wieści z PL (oraz z Londynu) radośniejsze. Od Jaśka ponadto nadzieja, że mamy lepszą pogodę (nie mamy!), od Zuzy – prezydent ogłosił termin wyborów, więc już jasne, kiedy pojedziemy do Kazimierza (zadzwoniłam zaraz i potwierdziłam rezerwację). A wczoraj dzwoniłam do Dzikiej Róży w Szklarskiej, bo uzgodniliśmy, że tam znowu spotkanie pospływowe*, ostatni weekend września (*ostatecznie odbyło się w Wolimierzu).
Janek zlokalizował dziurkę w materacu, zakleił, zobaczymy, co będzie w nocy.
Obiad – spaghetti na pikokach i mizeria. Ryb o godz. 15 już 14 szt., jednak JolaJola w ramach miłości do żywych stworzeń odmówiła w tym roku patroszenia – zrobili to Darek z Jankiem.
Z rzeczoną Jolą mamy całe głowy w bąblach, jakieś tutejsze ścierwa tak nas pokąsały. Również z tąż Jolą czasem ćwiczymy doenergetyzowywanie się wg niejakiego Butejki (Janek nazwał te ćwiczenia chorobą sierocą boczną).
Nasze ukochane Miejsce Nr 1, zawsze tak miłe i zaciszne, w tym roku jest wyjątkowym piździejewkiem. Na jeziorze fala jak na morzu, wiatr duje prosto na nas. Prognozy zapowiadają kolejne dni i noce jeszcze chłodniejsze. O matko, prawdziwy obóz przetrwania.
Rano, gdy byłam w rozsypce, zaczęłam nawet agitować Janka, żebyśmy już dzisiaj wracali – z Wojtkiem, ale mi uświadomił, że przecież wozimy wszystkie wspólne graty, jeśli nie my, kto je weźmie? No tak. Skoro ciąży na nas taka odpowiedzialność, trzeba jakoś będzie przeżyć ten spływ do końca.
Brydżyk. Znowu z przewagą facetów, ale co tam. Grunt, że jest wesoło, choć chowamy się ze stolikiem za namiotem gospodarczym, żeby choć ciut mniej na nas dmuchało.
To wietrzysko ma tylko jedną zaletę – pranie wyschło bez problemów. Lecz nad wodą wiatr przenika do szpiku kości.Wyżej, w lesie jest dużo cieplej. Poszliśmy z Jankiem na spacer, żeby się rozgrzać. Doszliśmy do SPA.

Jaki smutny widok… Już się nie wychlastamy strugami wody w SPA…
Mamy dużo kurek (Artek wciąż donosi, inne osoby też po parę sztuk) i ryb, o godz. 19 już grubo powyżej 20 szt. Uczta rybna – Ela nasmażyła.
Późniejszym wieczorem wiatr wreszcie ucichł i jezioro znów było jak lustro. Długo siedzieliśmy wszyscy przy ognisku (najdłużej ostatnio siedzą chłopcy, zwłaszcza Piotr, ogniskowy, ale oni potem śpią do południa).
Wieczór bardzo głośny – z drugiego, mimo że mocno odległego brzegu, dochodzi do nas bumbanie litewskiej dyskoteki. Basy takie, że aż po naszej stronie ziemia drży.
Wojtek dzisiejszą noc prześpi już w łóżku – po godz. 20 był komunikat, że już dotarł do domu.
Z tego zimna mam zimno na pysku, pół ust w wysypce!

4 sierpnia, niedziela.
Biwak c.d. Zaklejenie w porządku, materac trzymał. Lecz całą noc aż do ósmej rąbała litewska disco. Janek wstał już o 4:30, poszedł na ryby, złowił cztery. Po czym podczas kucania do czajnika tak go łupnęło coś w krzyżu, że ledwo się podniósł. Posmarowałam go diklofenakiem, zaległ w namiocie pod dwoma śpiworami.
Ja wstałam o 8:30. Na dworze 16 st. i znowu duje od jeziora. Po śniadaniu poszłyśmy z Elą z krzesłami na górę, gdzie mniej wieje; Ela malowała, ja pisałam. Wzięłam dwie książki na spływ, ale zamiast czytać, wciąż rozwiązuję te głupie jolki. Na górze cieplej niż na dolnym piździejewku, lecz i tak siedziałam w dwóch rękawach, kamizelce i puchówce – trochę za długo bez ruchu, lecz przeczytałam wreszcie jedną z książek – błyskiem, bo b. ciekawa, „Krótka historia o długiej miłości” Angeliki Kuźniak i Eweliny Karpacz – Oboładze.
Janek wstał, wziął Nimesil, znowu zaległ, potem mu było lepiej. Nawet się rozrywaliśmy znów przy stoliku brydżowym, a po kilku roberkach poszłyśmy z JoląJolą dla rozgrzewki na jagody. W brydża panowie wciąż dają nam łupnia, i to takiego, że ich sława sięga już pewnie do Kołtynian albo do samego Wilna. Nic to!
Gotowanie dziś odbywało się za zasłoną z rozpiętej na balach między drzewami płachty, chroniącej od wiatru (dzieło Artura i Piotra).

Antywiatrowy wynalazek naszego Makgajwera.

Na obiad były kurki z makaronem (z zielem i liściem lub bez, do wyboru – ustalenia na skutek wcześniejszych, nazwijmy to, niesnasek), na deser po obiedzie ciastka, a na podwieczorek placuszki z jagodami w wielkiej ilości usmażone przez Celę. A kolacja – uczta rybna (smażyła Ela).
Ognisko wieczorne i cisza nocna (tym razem bez bumbania); noc zimna + trochę deszczu.

5 sierpnia, poniedziałek.
Rano 8 st. Nasza wachta ma dyżur, ręce grabieją przy robieniu śniadania. Stanowczo nie na takie ekstrema się pisałam!
Po śniadaniu suszymy się, zwijamy, pakujemy kajaki. Dzień jest słoneczny, lecz wietrzny i chłodny, zwłaszcza jak na środek lata – 17-20 st. w porywach. Dobrze, że przynajmniej bez deszczu.
Kołtyniany. Restauracja Prie Żejmenos.

Ostatnie zakupy i obiad. Tym razem bardziej różnorodny (a prócz chłodniku zupa dnia, warzywno-kartoflana, b. dobra, no i przede wszystkim ciepła; na drugie jadłam cepeliny, bo może to już ostatni raz te prawdziwe, litewskie…).
Darek z Elą startują pierwsi, by łowić klenie, mijamy ich po drodze, akurat Darek ciągnie ładną sztukę.
Rozbijamy się na polu płatnym, tym co w ub. roku – jeszcze podrasowanym, widać, że właściciel dba. Przybył zresztą (z ochroniarzem – ?), opowiadał, jak jeszcze zamierza to miejsce udoskonalić, oferował też swoje usługi kajakarskie. Zaskoczyło go, że kajaki mamy tak tanio (ale wiadomo, u p. Zosi po znajomości; ostatnio ona trzyma te kajaki już tylko dla nas). Zapytany o przyczyny spalenia budynku w SPA, powiedział, że to się okaże, kto/co tam odbuduje; jeśli na powrót będzie to ta sama chałupa, znaczy, że zdarzył się wypadek, ale jeśli tam powstanie wypasiony hotel… To wiadomo, że ktoś maczał w tym palce, by tanio pozyskać łakomy kąsek w tak pięknym miejscu.
Przypływają łowcy kleni – Darek złowił 14 sztuk! Niektóre bardzo duże. Klenie jak malowanie.

Janek i Wiktor z Piotrem je czyszczą, ja smażę (chyba jeszcze nigdy nie smażyłam takiej ilości ryb!); pyszności taka świeża rybka, choć oścista. Anita z Arturem i JoląJolą czyszczą kurki, Cela robi porządki w gospodarczym – jak to na spływie.
Zimny wieczór, dość szybko idziemy spać. Noc bardzo zimna. Śpimy z Jankiem pod dwoma śpiworami; jak dobrze, że mamy te stare, „kołdrowe” (a Cela z Krzyśkiem pod matami ratunkowymi, bo śpiwory pojedyncze to za mało).

6 sierpnia, wtorek.
Rano 5 st. Rzeka paruje. Szczękamy zębami. Duch w nas upada (we mnie szczególnie), zwłaszcza że zapowiedzi na kolejne dni są deszczowe. 5 stopni, rzeka paruje, komandor zafrasowany.
Po rozważeniu różnych wariantów kolegialnie postanawiamy przyśpieszyć zakończenie spływu i jeśli się da, to nawet jutro wracać do Polski. Się da – Darek dzwoni do p. Zosi, ta daje namiar na kierowcę; okazuje się, że może po nas jutro przyjechać. Odbiór z Liuline, czeka nas zatem długa trasa, ze względu na czas – z pominięciem zakupów w Święcianach (i noclegu na Egrecie).
Dzień na szczęście jest słoneczny i dość ciepły, lecz i tak to długie płynięcie daje nam w kość. Cela płynie z JoląJolą, ale też pomęczone, potem przy pomostku gospodarstwa Garnys następuje zamiana – Artur przejmuje Jolę, a Anita Celę. Pani S. z Garnys jak zawsze miła i gościnna, zaprasza nas wszystkich na kawę, niestety nie mamy na to czasu, trzeba płynąć – jedynie krótki odpoczynek na Egrecie i wajchujemy dalej. Żegnaj, Żejmiano.
Jakieś 20 minut przed końcem płynięcia dopada nas ulewny deszcz, nawet nie ma gdzie się schronić i mokniemy do imentu. Jeszcze i to na finał! Nic nie mówię, bo już mi się nawet marudzić nie chce, lecz dla mnie to jest ta kropka nad i: koniec ze spływami.
W Liuline rozbijamy się na mokrym i suszymy przy wielkim ognisku, które rozhajcował nasz główny ogniomistrz Piotr („niech teraz oni, młodzi poniosą sztandary” – z Piotrka, gdyby w przyszłości chciał się w to bawić, będzie dobry komandor). Suszymy się.
Darek i Janek (choć walnięty w kręgosłup i na kuracji nimesilowej) uwijają się jako te żuczki, jak przez cały spływ (jestem zła, że Janek taki stachanowiec, a z drugiej strony dumna z męża).
Ela wieczorem zbierała borówki, a Artur oczywiście kurki, na zabranie do PL. Może powinnam i ja, skoro już więcej tam nie pojadę, ale mi się nie chce. Swoją drogą – jak dziwnie brzmi to „już nigdy”…
Ostatnie ognisko, rozliczenia kasy oraz „ wydawka” tych wiktuałów, które nam zostały: konserwy, makarony itp. (a chleb, pomidory, ogórki i wodę ze studni podarowaliśmy nazajutrz biwakującym po sąsiedzku spływowiczom z Polski). Zwroty kasy: po 195 zł i 9 euro na twarz; znów nam wyszło tanio.
Stecyszynówka i darkówka na finał – i spać. W nocy znowu deszcz.

7 sierpnia, środa.

Ostatni raz się zwijamy…

Pan (ten sam kierowca z tym samym mercem i tą samą dziewczyną) przyjechał po nas 20 minut przed czasem.  Za chwilę odjazd. trzydz pierw  Cmentarzyk w Liuline.

Nim wyjechaliśmy, po śniadaniu i pakowaniu jeszcze pospacerowałam, obfotografowałam cmentarzyk, pożegnałam się z rzeką. Żegnaj, Litwo, już chyba nigdy nie wrócę w te strony. Smutno mi z tego powodu, ale „trzeba być twardym, a nie miętkim” i wreszcie z honorem ten etap życia zakończyć.
Im bliżej Wilna, tym cieplej. Wacek, do którego wysłałam sms-a, że już wracamy, bardzo był zaskoczony; wyjaśniłam, że dostaliśmy w dupę, skomentował: „mięczaki”. A to ci mądrala – sam w ciepłym domu i w wygodnym łóżku! Wiadomo, że żartował, ale tak czy siak, oni z Jolą już dwa lata temu zrezygnowali ze spływów, teraz my wkroczymy na tę samą ścieżkę. Choć żal…
Zakupy tym razem w Vinotece, już po polskiej stronie – fakt, litewskie alkohole tańsze niż na Litwie, jednak jesteśmy rozczarowani, bo nie ma pysznych litewskich twarogów, pieczonego i z kminkiem (w Maximie większy wybór, no, ale tam drożej).
W Maćkowej Rudzie słońce lampi na całego. Ostatnie pakowanie.

Pożegnania, pakowania, potem obiad w barasie – my i Darki z Wiktorem, reszta się rozjechała: Cecylia i Krzysiek z JoląJolą do Warszawy, a Anita, Artur i Piotrek do „naszego” Puńska! – i do „naszej” agro; namówiliśmy ich na te klimaty.
W barasie obiad jak zawsze pyszny, potem start na nocną jazdę. Trasa przez Augustów – Olsztyn – Grudziądz – Bydgoszcz – Piłę – Strzelce Kraj. Janek znowu spiera się z nawigacją i jedzie po swojemu, dopiero gdzieś za Grudziądzem pozwala jej prowadzić po swojemu – i całkiem fajną trasę nam wymyśliła. Choć tak w ogóle jazda, mimo że z mniejszym ruchem nocnym, jest ciężka – deszcz, przebudowy, objazdy, jednak Janek jest bardzo dzielny. Śpimy 2 godziny na parkingu pod Orlenem – i tyle jego wypoczynku (ja spałam więcej, podczas jazdy) – plus kawy na stacjach benzynowych.
Na tych stacjach dostałam w pakiecie do kawy i hot dogów trzy zdrapki i wygrałam trzy napoje energetyczne „Verva” (fuj i ble).

8 sierpnia, czwartek.
W domu ok. 10. Piękna pogoda. Nie możemy się nadziwić, że może być tak ciepło. Pranie, ogarnianie, suszenie namiotów, płacht. Żegnaj, spływie.
Janek trochę się przespał, potem poszliśmy na pizzę do baru przy plaży. Do gotowania wrócę jutro.
Ach, jak cudnie być w domu. W cywilizacji, w komforcie, bez marznięcia, moknięcia i kucania w krzakach. Kiedyś te niewygody mi tak nie przeszkadzały, stanowiły po prostu nieodzowny składnik spływu, nawet swoisty urok – ale tym razem naprawdę dostałam w kość.

Żeby jednak nie kończyć tą kością tyluletniej przygody, muszę napisać, że te spływy to była naprawdę wielka frajda i nawet tegoroczny, pechowy, będę kiedyś wspominać z sentymentem. Warto by też zamieścić jakąś wizję przyszłości. Może uda się nam, tak jak Wackom, wyjeżdżać na małe, wygodne spływiki, z noclegami pod dachem. Albo już tylko do sanatoriów… Też nieźle.

Mamy własną rzeczkę, ławeczkę (i nawet czarną porzeczkę), gdzie nam się pętać po świecie!…

Nim w 2008 roku wyruszyliśmy na nasz pierwszy spływ litewski, wypróbowaliśmy najpierw na Ariance pożyczony kajak Tajmień Tri. Bo nie wiedzieliśmy, jak długo wytrzymamy, więc woleliśmy mieć własny sprzęt, w razie gdyby trzeba było wracać już po kilku dniach. Ale zostaliśmy do końca, bo zakochaliśmy się w spływach – corocznie i – wydawało się – do końca życia. Niestety, miłości tej kłody pod nogi rzuciły przyczyny, o których napisałam w powyższej relacji. Może odkupimy tego Tajmienia od właściciela i wrócimy na naszą rzeczkę? 😉

/23 paźdz. 2019/

 

Dodaj komentarz

Ta witryna wykorzystuje usługę Akismet aby zredukować ilość spamu. Dowiedz się w jaki sposób dane w twoich komentarzach są przetwarzane.