PANI Z WYROKU RADA

Gdy dowiedziałam się, że jestem na liście wyróżnionych i nominowanych do LWL, moje szczęście było przeogromne i natychmiast ogłosiłam je na cały świat (fejsbukowy). Czułam się tak, jak przed grubo ponad dwudziestu laty, gdy jurorzy powiatowego przeglądu teatralnego ogłosili, że przygotowany przeze mnie spektakl w wykonaniu „Teatru klasy VII A” otrzymał tytuł Laureata. Wszyscy – uczniowie i ja, siedzący na widowni i w napięciu oczekujący werdyktu, niemal skakaliśmy z radości. Ach, jakże byłam wtedy „panią z wyroku radą”! Z wyroku jury. To przedstawienie dostało potem Laureata także na przeglądzie wojewódzkim, triumf tym większy i znów radość, lecz szczególnie smak tej „powiatowej” czuję do dziś.

Spektakl nosił tytuł „Lilie, czyli zemsta Szwajenegera”. Była to inscenizacja „Lilii” Mickiewiczowskich. Tak, tak, „zbrodnia to niesłychana, pani zabiła pana”! Ja te „Lilie” nazwałabym nawet moim spektaklem całożyciowym…

Najpierw jako ósmoklasistka sama w nich występowałam. Przygotowała je z uczniami nasza młodziutka nauczycielka plastyki. Mówiła nam, że na studiach grali to z kolegami przerobione na western – i ona też w ten sposób zrealizowała „Lilie” z nami. Byłam „panią z wyroku radą”, moimi „maleńkimi dziatkami” wyższe ode mnie o pół głowy bliźniaczki Halina i Danka, jednym z braci niski Leszek, drugi, wysoki – chyba Maciek. A na pianinie przygrywał westernowe kawałki Mariusz, w którym się wtedy podkochiwałam.
Gdy już ja byłam na studiach, też – w związku z jakimiś przymiarkami kabaretowymi –  podrzuciłam pomysł takich „Lilii”, lecz na pomyśle się skończyło. Kabaret też nie powstał. A szkoda, bylibyśmy prekursorami późniejszego, wciąż słynnego i nadal aktywnego Zielonogórskiego Zagłębia Kabaretowego…
Do westernowych „Lilii” wróciłam już jako nauczycielka w Czerwieńsku, z moją ulubioną klasą VIII B. Panią była Marzena, jej córkami pięknoty Ania i Jagoda, a na pianinie grała Mirella. Pamiętam też Ryśka w kowbojskim kapeluszu i chustce pod szyją, ale kogo on zagrał? Niosącego zemstę niewiernej nieboszczyka męża czy jednego z braci?
Rysiek jest dzisiaj mężem Mirelli.
Po trzech latach czerwieńskich zacumowałam już na stałe w Lubniewicach, wraz z Jankiem, rzecz jasna, i oboje w tej samej szkole. Oczywiście przez całą moją nauczycielską drogę parałam się przygotowywaniem przedstawień, akademii, konkursów recytatorskich, ba, zdobyłam nawet stosowne kwity instruktora i reżysera uroczystości szkolnych, po różnych kursach i warsztatach. I razu jednego trafiło mi się nauczanie plastyki w klasie VI A (której wychowawcą był mój mąż, ale to tylko tak, na marginesie). W szkole nie było prawdziwego fachowca od tego przedmiotu, więc przydzielano go niefachowcom, między innymi mnie. Klasa szósta A napsuła mi krwi ile wlezie. Fajne tam były dzieciaki, lecz jako zespół klasowy – zgroza. W dodatku na tak luźnym przedmiocie jak plastyka. Jeden hałas i ja drąca się w celu uciszenia go. Jakoś dotrwałam do końca roku szkolnego, odgrażając się, że niech nikt nie myśli, że ja w tej klasie będę uczyć plastyki również w roku następnym.
Przydzielono mi nie tylko plastykę, ale także język polski! Wtedy bodaj 5 godzin tygodniowo. I ja z tymi siódmakami założyłam „Teatr klasy VII A”. Bo, cud jakiś, stawali się coraz fajniejsi.
„Lilie” zaproponowałam im na rapująco. Miałam też taką ideę, żeby w spektaklu wystąpiła calutka klasa, nawet jeśli niektórzy tylko w charakterze elementów scenografii – trzymali plakaty z różnymi Schwarzeneggerami i innymi bohaterami kina akcji i podrygiwali wraz z nimi. Tekst oczywiście słowo w słowo był z ballady Mickiewicza. „Maleńkie dziatki”, dwie Anie, najwyższe dziewczyny w klasie, jeździły na rolkach, narratorzy na deskorolkach, „pani z wyroku rada” nosiła glany, a za narzędzie zbrodni miała pilnik do paznokci, dwaj bracia byli mocno przy kości (wówczas!), a zmartwychwstały małżonek w stroju Rambo–Arnolda wyprawił wszystkich na tamten świat schwarzeneggerowską giwerą (zabawką, ma się rozumieć). Tytuł „Lilie, czyli zemsta Szwajenegera” nawiązywał zresztą do jego nazwiska. Na sam finał zaś, gdy już wszyscy leżeli pokotem,  Beatka, w charakterze grzecznej uczenniczki, z „Dzieł” Mickiewicza – rzekomo! – odczytała jedną z „Zielonych Gęsi” Gałczyńskiego, zakończoną słowami: „Grób liliją zasiewa i jeszcze w dodatku śpiewa?”, na co wszyscy powstali i dokończyli chórem: „Takie pozycje wieszcza dzieciom się w książkach zamieszcza!”.
Jakże to miłe wspomnienia.
Radek, jeden z braci, jest dzisiaj burmistrzem Lubniewic, a Ola, „pani z wyroku rada”, jego żoną.

Ja również jestem, jak przed pięćdziesięciu, czterdziestu, a potem dwudziestu iluś laty, „panią z wyroku radą”. Z wyroku Kapituły Lubuskiego Wawrzynu Literackiego.
Choć jeszcze przed rokiem nawet nie śmiałabym o tym pomyśleć, ja już „wdarłam się na skałę pięknej Kalijopy” (to z kolei nie Mickiewicz ani Gałczyński, tylko Kochanowski). Moją własną skałę. Skałeczkę. Może pozostanę na wieki autorką jednego dzieła, lecz tej radości sprzed kilku dni nikt mi nie odbierze.

23 lutego 2020

Dodaj komentarz

Ta witryna wykorzystuje usługę Akismet aby zredukować ilość spamu. Dowiedz się w jaki sposób dane w twoich komentarzach są przetwarzane.