ZWIERZĘTA UDOMOWIONE

Naczelny podpowiedział mi, że do kolejnego numeru trzeba by coś napisać o zwierzątkach domowych. Niestety nie mam. Nie jestem kociarą ani psiarą. Posiadam (?) jedynie zwierzęta udomowione. O nich za chwilę. Najpierw trochę wspomnień.
Nie było tych zwierząt wiele w moim życiu. Na początek wspomnę psa. Mariella. Włoski, rasy mi nieznanej, dość duży, o jasnej sierści. Mojej mamie, gdy akurat pojechała w odwiedziny do rodziny w Poznaniu, wcisnęła Mariellę moja kuzynka, której psa podarował jakiś zaprzyjaźniony Włoch, bawiący akurat na Targach Poznańskich. Piękna suka o jeszcze piękniejszym imieniu przyjechała elegancko, pociągiem, i przez krótki czas stała się towarzyszką naszej rodziny. Krótki – bo o psa należało dbać, wychodzić z nim na spacery, mieć dla niego czas, a mnie i bratu, po okresie początkowego entuzjazmu, dość szybko przeszła na to ochota. Mariellę przygarnęli jacyś znajomi z podgubińskiej wsi. Mogła się tam wybiegać, a nam pozostało głupie uczucie, że daliśmy plamę. I wmawianie sobie, że na wsi na pewno będzie jej lepiej niż w mieście.
Krótki pobyt Marielli w naszym domu spełnił jednak ważną rolę – stanowił rodzaj terapii. Trochę zabliźnił nam długo gojącą się ranę po śmierci kota, Mruczusia. Dostaliśmy go od jakichś znajomych, byłam wtedy w trzeciej klasie podstawówki. Szaro-białego, ślicznego, maleńkiego. Dopiero przyuczał się do porządku. Uwielbiałam się z nim bawić, tulić go. Niestety nim dorósł, zginął tragicznie. Mama nie zauważyła go, gdy niosła michę z praniem, a kotek zaplątał się jej pod nogi. Nadepnięty na brzuszek, zdążył jedynie uciec pod kredens i po chwili wyciągnęliśmy go stamtąd martwego. Okropnie płakałam. Do dziś mam w uszach ten straszny pisk traconego kociego życia.
Imienia drugiego kota – to już późniejsze czasy, gdy chodziłam do liceum – nie pamiętam. Aż dziwne, bo był z nami o wiele dłużej. Lubił się włóczyć i oddalać spory kawał od domu. Zginął pod kołami samochodu. Nie płakałam już po nim tak bardzo, za to płakał mój brat…

To tyle, jeśli chodzi o moje smutne doświadczenia z „braćmi mniejszymi”. Wyleczyły mnie na zawsze z chęci posiadania zwierzątka domowego. Jednak dom mam. I w jego pobliżu też nieco zwierzyny. Wprawdzie z mało którą widuję się oko w oko, lecz ślady jej bytności widoczne są każdego dnia – choć ona zostawia te ślady głównie w nocy. Dom nie ma ogrodzenia i na okalającym go terenie przyroda może sobie buszować, ile wlezie. Ta czworonożna chodzi jak po swoim, mogę zatem (chyba?) nazwać ją udomowioną. Jednak chociaż my tym zwierzętom nie wyrządzamy żadnej krzywdy, nie próbujemy w żaden sposób ich unicestwić – czy one wiedzą, że mamy pokojowe zamiary i pragniemy żyć z nimi w zgodzie? Ziemia jest dla wszystkich. Niech sobie skubią i ryją, tylko z umiarem! Czy muszą być aż tak pazerne?
Bobry swego czasu pościnały nam naokoło, co tylko im się spodobało. Brzoskwinię, dwie śliwki gubinki, nawet na krzew aronii robiły zakusy, ale chyba im nie smakował, bo odpuściły. O wierzbach, które otaczały szpalerami nasze włości, nawet nie warto wspominać. Zostały kikuty. Ocalały tylko trzy drzewa strategiczne, w porę oplecione siatką, stanowią nasz parasol w upalne dni.
Bobry zrobiły swoje i bobrują gdzie indziej, od pewnego czasu jest spokój, lecz co będzie jesienią? Dziś inne już zwierzęta udomowione robią kipisz nad naszą rzeczką. Dziki. Na razie tylko nocami, lecz rozzuchwaliły się tak bardzo, że spodziewam się wkrótce ujrzeć je w biały dzień. Skoro chodzą sobie stadami po ulicach miast, a nawet brzegiem morza na nadbałtyckiej plaży, cóż/któż im może stanąć na przeszkodzie? Ciekawe, kiedy zasiądą z nami przy ognisku. Pewnie wkrótce, bo nasze wytyczone kamiennym kręgiem miejsce ogniskowe coraz ciaśniej otacza łańcuch zrytej ziemi.
Może wtedy wypalą z nami fajkę pokoju?…

Pisać o kretach, nornicach i innych turkuciach podjadkach? Eee, wystarczy.

/02. 08. 2021. – tekst do „Inspiracji”/