SPŁYW 2014

14 lipca 2014, poniedziałek.
Pobudka o czwartej, wyjazd 5:38. Lubin – szczepienie i rozpiska leków na wypadek „W”.
C.d. podróży. Strzelin (odwiedzamy rodzinę Wiesia – Basia z Wiesiem tam właśnie stacjonują). Pyszny obiad gołąbkowy, po kawie i cieście ruszamy dalej.
Nysa – dom Andrzeja i Grażyny R. Spacer z nimi po mieście (liczne zabytki), grill wieczorny w ich ogrodzie. Opowieści i wspomnienia – nie widzieliśmy się przecież od czasu studiów. Dom maja w remoncie, więc nocleg mamy w ich dawnym mieszkaniu, które wynajmują studentom. Mimo że to centrum miasta, spało nam się bardzo dobrze. NYSA

15 lipca, wtorek.
Dość wcześnie pobudka – ruszamy po śniadaniu w stronę Żywca. Na Śląsku opolskim dwujęzyczne nazwy na tablicach drogowych, polskie i niemieckie – różne Oberglogau, Schwesterwitz (a nawet Czienskowitz!). Bogate domy, ale drogi coraz bardziej zatłoczone, a na Górnym Śl. już w ogóle ciężka jazda. Szczęśliwie docieramy wreszcie za Bielsko B. – i dalej, do Międzybrodzia Ż., pod górę Żar, gdzie Janek w młodości latał na szybowcach.
Pokój w hotelu – postkomunistycznym, ale co tam, jest łazienka (co prawda wspólna z panem z sąsiedniego pokoju – byłym szybownikiem, obecnie z USA).
Wjeżdżamy na górę Żar, Janek mi przez cały czas opowiada różne historie z czasów, gdy się na Żarze szkolił i tam latał. Wtedy było inaczej, teraz – komercja. Tłumy ludzi, bynajmniej nie latających – ale i szkółki paralotniarskie też ćwiczą. żar
Obserwujemy starty szybowców wyciągane do góry przez samolot Gawron.
Na górę wjechaliśmy kolejką, schodzimy pieszo.
Obiad na tarasie hotelu, fotki, telefony.
I tu się dowiadujemy od Wacka, że on i Jola nie jadą na spływ!!! (…) Bardzo poważny powód rodzinny, rozumiemy.(…)
Spływ bez Wacka! To koniec pewnej epoki.
Będzie o jedno auto mniej, więc i dla nas oznacza to zmianę marszruty: jutro musimy zrobić w tył zwrot – do Jeleniej G., po całe żarcie spływowe i inne klunkry. Darek – telefonicznie – wszystkim zawiaduje, zmiana organizejszyn nie będzie trudna, ale… Nosy mamy na kwintę. „Co to za spływ bez Wacka i Joli”, mówi Janek.

16 lipca, środa.
Żeby się nie wlec przez ten Śląsk, jedziemy do Jeleniej – do zjazdu na Złotoryję – autostradą, rug cug. Najpierw – Wojcieszów. Obiad u Wacka i Joli, tam będziemy nocować. Następnie Jelenia – pakujemy skrzynki z jedzeniem i klunkry Darków. Wieczór w Wojcieszowie z Wackami (…). Bardzo szkoda, że nie mogą pojechać na spływ…

17 lipca, czwartek.
Naszą podróż przeorganizowaliśmy w ten sposób, że dopiero dziś jedziemy do Kazimierza, na dwa noclegi – ale nie zahaczymy już potem o Łowicz i Małgochę. Trudno.
Jedziemy znów „jak biali ludzie” autostradą (zresztą ona jest znacznie tańsza niż ta nasza A2). Aż do Tarnowa – i stamtąd już w kierunku Puław przez Opole Lubelskie do Kazimierza. Wcześniej po drodze – postój w Sandomierzu, przechadzka po znanych nam już szlakach, SANDOMIEZR na koniec ulewna burza.
Nocleg w Kazimierzu jak poprzednio – u pani J.
Piwo „U Radka” (bardzo dobre lane „Pszeniczne”, nowość), tłumy ludzi wszędzie, w ogródku „naszej” knajpki oczywiście też, wszak to sam środek rynku. KAZIMIERZ
Obiad (w porze kolacji) w „Kamienicy Białej”, nigdy dotąd tam nie byliśmy; smaczne jedzonko, choć ceny – wiadomo, Kazimierz. A, co tam!
Potem znowu długi wieczór „U Radka”. Napawamy się…

18 lipca, piątek.
Kazimierz. Targ, Targ potem nasze tradycyjne szlaki. Góra Trzech Krzyży, rynek, bulwary nad Wisłą, Krakowska. Na górze rozmowa z panem nocującym też u J.; rowerzysta, poleciliśmy mu Korzeniowy Dół (on spod Lublina, ale Kazimierz i okolice my lepiej znamy niż on).
Obiad – też podtrzymanie tradycji – grill „U Michalaków”.
No i oczywiście tradycja główna – napawanie się „U Radka”. Kiedy znowu tu wrócimy? Ach, Kazimierz… (mimo że – choć niby taka cwana – dałam się orżnąć Cygance!)

19 lipca, sobota.
Nieśpieszne śniadanie w piżamach, w trakcie – tel. Od Darka: już dojeżdżają do obwodnicy Warszawy. Spływ będzie jeszcze bardziej uszczuplony, zrezygnowali – też z bardzo ważnego powodu – Anita (a to miał być jej jubileuszowy 20 spływ!) i Artur. (…) Będzie nas tylko sześcioro, Ela, Darek, Agnieszka, Bogdan, Janek i ja. No, to teraz już naprawdę nowa epoka.
W trasie mamy objazdy z powodu blokady rolników w okolicach Drohobycza, protestujących przeciw zbyt niskim cenom skupu owoców miękkich. Po drodze obiad w barasie, wieczorem Maćkowa Ruda.
A właściwie już nie Maćkowa, gdzie schronisko ist zu (jaka szkoda), a Mikołajewo – fajna stara chałupa u Renaty M. MIKOLAJEWO Odkładamy część żarcia (choć i tak uważam, że zabieramy za dużo, nie przejemy!).

20 lipca, niedziela.
Tradycyjne o ósmej z Maćkowej R., spod dyrekcji Parku i siedziby wypożyczalni, ruszamy na Litwę. Tradycyjne zakupy po drodze w „Maximie” w Olicie, tradycyjny deszcz po drodze. Tylko miejsce startu nie tradycyjne, bo „etu darożku” zajęte – ale znajdujemy jeszcze lepsze tuż obok, czyściutkie i z miłą plażyczką.
Obiadokolacja (fasolka po bretońsku), pierwsza obiadokol ognisko, zaklinanie pogody żurawinówką za ostatnie lity komandorskie (od nowego roku Litwa przechodzi na euro) – i spać.

21. lipca, poniedziałek.
Darek z Jankiem budzą nas na śniadanie. Na tym spływie panie będą robić obiady, a panowie śniadania, zaś kolacje, jeśli ktoś zgłodnieje oraz śniadania na biwakach – każdy sobie sam. PORANEK
Tak nas mało na tym spływie! Ma to i swoje niewątpliwe zalety, ale wciąż wspominamy Wacka, Jolę, Anitę, Artura… – komandora szczególnie, raz po raz łączymy się z nim tel.
Pierwsze pakowanie singli trwa najdłużej, ale w miarę „jak będziemy schodzić z magazynu”, będzie coraz lżej.
Pierwszy tradycyjny etap na jeziorze Ejsiaty powiększamy o jezioro Galuonis, trzeba poznać coś nowego. Nocleg zatem w kolejnym nowym miejscu – znajdujemy piękne, też czyściutkie, w dodatku z ładnym pomostem! Jest cudna pogoda (i ponoć taka ma być w najbliższych dniach), postanawiamy w tym miejscu zostać na biwak.
Bogdan wybiera się na jagody i gdy już zbyt długo go nie ma, wszczynamy akcję poszukiwawczą (przy okazji odkrywając następne piękne – i bezludne – miejsca z pomostami; ale to chyba same privat) – w końcu Bogdan wraca z jagodami.
Darek z Jankiem nałowili trochę ryb, Ela je smaży i przynosi wszystkim na pomost. Uczta! Długo w noc tam siedzimy pod gwiazdami – cała załoga spływu na jednym pomoście. CALY SPLYW NA JEDNYM A na koniec jeszcze trochę przy ognisku. OGNISKO

22 lipca, wtorek.
Biwak w tym pięknym miejscu nad Galuonisem. Luzik rajtuzik. Obiad kurkowy, ale dość cienki i chyba to będzie nasz jedyny, bo jest straszna susza i kurek tyle co na lekarstwo, gdyby Ela nie znalazła trochę wczoraj i przedwczoraj, nie mielibyśmy ich wcale.
Spływowe rytuały – ognisko, zaklinanie, i w ogóle toasty rozliczne, wciąż cieszymy się ze wszystkiego, jest super.

23 lipca, środa.
Dziś trudny odcinek, przedłużony o jez. Galuonis. Lampi, wiosłowanie pod wiatr, szczególnie singlom – Agnieszce i Bogusiowi – jest ciężko. Rezygnujemy z wyprawy do sklepu w Soldatiszkach, bo w ten upał wachta zamęczyłaby się; jakoś damy radę.
Fidelowa łączka zajęta przez wędkarzy, szukamy dalej – w końcu coś jest. Wejście parchate, ale dalej jest piękna, wielka łąka,  ŁĄKA tam się rozbijamy + drobne ognisko i szybko spać, bo etap był męczący.

24 lipca, czwartek.
Dziś wreszcie pole tradycyjne (ale już płatne! )– gzowa łączka, nawet już nie tak parchata. GZOWA Etap był trochę krótszy, lecz mocno upierdliwy, no i strasznie nam się gzy dawały we znaki – a i komary wieczorem przy ognisku atakowały wściekle, póki nie poszły spać.
Opowieści i toasty przyogniskowe.
Wcześniej – przedwieczornie – 4/6 ekipy poszło do Kołtynian na zakupy i na zimnego śvyturysa w knajpie, zamówić obiad na jutro. Poprosiłam Darka, żeby mi kupił zeszyt – i piszę dziennik podróży.
Tego dnia podczas jednego z postojów dziabnęła mnie osa! Zaraz zadałam sobie 4 hydrocortizony i 2 clatry – o ile dobrze spamiętałam rozpiskę doktora, bo, guła jedna, zostawiłam ją w aucie w Maćkowej! Na szczęście, pomijając lekki niepokój, czułam się dobrze, adrenalina w zastrzyku nie była potrzebna. No i w końcu nie po to się już grubo ponad dwa lata odczulam. Obeszło się bez sensacji, Bogu dzięki.

25 lipca, piątek.
Zakupy w Kołtynianach, potem obiad w restauracji i zamawiamy się na poniedziałek.
Lampa i upał c.d. Szukamy pola, rozpędzamy się z Jankiem, by zająć nasze miejsce koło spa. NAJUKOCHANSZEWolne, hura! – ale wkrótce przybywają trzej mili panowie z dziećmi, wcześniej zapowiedziani przez mieszkającą po drugiej stronie jeziora ciocię,  która przypłynęła łodzią. Wileńscy: litewski Żmudzin Gedyminus, litewski Rosjanin Andriej i litewski Litwin Denias. Choć nie Polacy, mówią po polsku, jeden b. ładnie (przedstawiciel handlowy próbujący sprzedać do Polski wodę Vytautas – tłumy minerałów, mnie bardzo smakowała). Spędzamy z nimi sympatyczny wieczór polsko-litewski, przy alkoholach i rozmowach, uczymy się (wreszcie!) podstawowych słów litewskich, bo np. jest nie tylko laba diena, ale i labas rytas i labas vekeras, a śvyturys to latarnia morska. Aż wstyd, że do tej pory, tyle lat jeżdżąc na Litwę, znaliśmy tylko tę laba dienę i parduotuve.

26 lipca, sobota.
Dzień moich imienin IMIENINY, otrzymuję życzenia rozliczne, z Polski i tu na miejscu. Dzień jest znowu piękny i gorący, dobrze, że siedzimy tu w cieniu – a dzieci litewskie (szt. 4) prawie nie wychodzą z wody. Oraz popłynęły z ojcami naszymi kajakami na drugi brzeg do cioci.
Obiad niczym nie na biwaku – ja zrobiłam zupę pomidorową z lanymi kluskami, a Agnieszka naleśniki z jagodami, wszystkim bardzo smakowało.
Do cywilizacji nadal nam nie tęskno. Wieczór przy ognisku – ale dość szybko odpadłam i w namiocie usnęłam natychmiast. Kompletnie nie słyszałam, jak Janek wchodził do namiotu, ba, jak przyszli do naszego ogniska Litwini całą siódemką i były akcje: pigwóweczka, łapanie raków i oglądanie jeża. wieczornie
Spałam jak zabita i miałam bardzo ładny sen: że Janek przywiózł do nas Pelunię, stała taka drobniutka na środku holu, ściskałam ją szczęśliwa na powitanie, aż się obie popłakałyśmy z radości. Jakby przyszła mnie w ten sposób odwiedzić w moje imieniny…

27 lipca, niedziela.
Luzik rajtuzik biwakowy. Upał 30 st., ale na naszym polu pod drzewami jest przyjemny cień. Na obiad – pierwsze danie, bo potem puszki – Ela robi zupę rybną o smaku leczo (wszystkie rybki na wywar ja oskubałam). OSKUBALAM
Pod wieczór wyjechali litewscy (nawiązaliśmy kontakty). Poszliśmy z Jankiem i z Bogdanem do spa (bo jakżeby nie) – ależ ta woda wali! Bogdan poszedł aż na 4 podniesione zastawki, ja ledwo mogłam się utrzymać przy dwóch.  (zdjęcia spa – z innego spływu) spa1 spa3 Ale wstęp do młyna Kretuonas – już 5 litów za pół godziny. Zdzierstwo.
Wieczorem znów „cały spływ na jednym pomoście” (choć nie ma tu pomostu), sielanka nadjeziorna,   potem ognisko.

28 lipca, poniedziałek.
Wczorajsze i dzisiejsze rybki złowione przez J. i D. Janek dziś usmażył na śniadanie. Pyszności – choć i tak nie jem tu tyle ryb, ile bym chciała. Może na rzece będzie obfitość.
Aż szkoda stąd odpływać, zwijaja gospodarczytakie tu piękne miejsce i błogi spokój. Plaża, woda w jeziorze czyściutka i wyjątkowo tego roku ciepła…  woda czysta A widok na jezioro „wart wszystkie pieniądze”.  Janek z WedkąJedno z naszych najukochańszych miejsc spływowych, będziemy za nim tęsknić. PUSTO
Odpływamy. Znów pod wiatr, ale dzięki niemu jest trochę ochłody, bo znowu upał.
Obiad w restauracji w Kaltanenai + zakupy – upał c.d., na rzece trochę chłodniej, ale i tak nas ten(ta?) „gorącz” wysysa.
Rozbijamy się na łączce L. – piękne miejsce, ale parchate wyjście z wody.
Kolacja, a po niej rytuały wieczorne.

29 lipca, wtorek.
Płynięcia c.d. Po drodze radosne kąpiele w Żejmianie przeczystej kąpanko kąpiel 1 (upał  ponad 30 st.).  UPAŁ Wacek aż do wczoraj przekazywał nam takie info pogodowe, że nadal gorąco i bez deszczu – aż straciliśmy czujność. A tu dziś dopadły nas burzyczki z silnymi opadami. Najpierw na postoju – tam przeczekaliśmy na sucho pod takim sprytnym daszkiem, DASZEK a kajaki pod plandekami, potem na rzece – ściany wody, przeczekaliśmy w pelerynach i pozakrywani foliami, więc też bez większej szkody, a na rozgrzewkę Janek otworzył „Starkę”.
Postój koło mostu w Święcianach, zakupy, potem gazujemy, uciekając przed kolejnym atakiem burzy, ale i tak nas dopada tuż po dopłynięciu do egrety alby. Tu już straty są największe, ale nic to, burza przechodzi, jutro będziemy się suszyć. Obiadokolacja na chybcika – fasolka.
Ognisko, zaklinanie. Łąki nadrzeczne parują po deszczu, dookoła nas pełno mgły – ale w nocy nad nami ogromne gwiazdy litewskie.

30 lipca, środa.
Rano Janek z Darkiem tradycyjnie wyruszają na ryby – tym razem trochę później niż zwykle, przeczekując gęstą rosę – a i tak zmoczyli się po pachy, docierając do stanowiska wędkarskiego. W dodatku przez pomyłkę otworzyli puszkę groszku i Janek dymał z powrotem po kukurydzę. Tyle poświęceń, a i tak połów marny, tylko dwa okonki, z czego jeden wytojchnięty, bo za mały.
Już się chyba na tym spływie nie najem ryb, pozostanie mi tylko pstrąg w „Bryzie” albo sandacz. A propos sandacza, który tak smakował jeleniogórskim i wojcieszowskim: Wacek z Jolą przyjeżdżają do Lubniewic pod koniec sierpnia, już się zamówili do p. Romy, a najpierw do nas. Więc co najmniej raz sandacz w „Bryzie” murowany.
Biwak na egrecie. egreta lizik Dziś Janka użarła osa, wczoraj Darka, a na początku spływu Elę, ale oni na szczęście nie są uczuleni.
Pod wieczór Janek z Darkiem zaskakują nas wizją: proponują dopłynięcie do ujścia Łokai i nią kilka kilometrów pod prąd – jutro. Jakoby to tylko po to, żeby nas spłoszyć wizją dymania pod prąd, w celu pozostania jeszcze jeden dzień na biwaku tutaj, gdzie mają stanowisko wędkarskie. Prawda to czy nie – zapada decyzja przedłużenia biwaku na egrecie, egreta 2 skąd w piątek czeka nas ostatni etap spływu – do Liuline, a stamtąd odbierze nas p. Zosia.
Po bardzo upalnym dniu, gdy przesuwaliśmy się na tej łące za cieniem i chłodziliśmy w rzece – ognisko cowieczorne i zaklinanie. Jak na całym tym spływie – podwójnoflaszkowe (oj, oj).

31 lipca, czwartek.
Ostatni dzień lipca. Spływ nieuchronnie zbliża się ku końcowi.
Dziś dzień okropnie duszny, pochmurny, przedburzowy. Popłynęliśmy z Jankiem kawałeczek pod prąd, do pobliskich gospodarstw po wodę – spotkanie z miłymi ludźmi, mówiącymi po polsku, choć nie Polakami.
Rozpadało się pod wieczór, siedzę i piszę w namiocie gospodarczym.
Rano wreszcie pojedliśmy trochę ryb, 20 płotek, pizdryków złowionych wczoraj i dziś przez D. i J., przypieczonych i chrupiących, pychotka.
Mimo że wieczorem raz po raz pokapywał deszcz, siedzieliśmy długo przy ognisku – trzeba celebrować takie chwile, wkrótce się skończą….

1 sierpnia, piątek.
W nocy padało raz po raz, rano już nie, więc po śniadaniu i drobnym podeschnięciu zaczęliśmy się pakować. Już prawie na finał lunęło znowu i namioty trzeba było suszyć od nowa.
Płynęło nam się sprawnie i krótko (choć gzy atakowały dziś ze szczególną zaciekłością) – kawałek pod koniec spłynęliśmy tratwą. To ostatni etap naszego tegorocznego spływania. Dwa tygodnie minęły biegusiem. Już nam żal… liuline rzeka
Nocleg w Liuline. Darek z Bogdanem pojechali z jakimś dobrym Litwinem (40 litów zapł.) do sklepasa po zakupy na wieczór komandorski. liuline J i D
Pod wieczór (to już piszę z poślizgiem, po powrocie do domu) nadjechała kawalkada aut – myśleliśmy, że to na pogrzeb (obok jest stary cmentarzyk) – a to na balangę przedspływową. Naród litewski w ilości dobrze ponad 20 szt. Rozbił namioty , a potem w nocy było trochę (czasem bardzo) głośno, a nawet zrobili disco ze światłami – zaprosili Agnieszkę i Bogdana (bo starszyzna przezornie już spała). Ale co tam, takiego zakończenia spływu jeszcze nie mieliśmy, więc fajnie było.

2 sierpnia, sobota.
Litwini rano, jak na taką noc całkiem świeżutcy, pozamykali namioty, pożegnali się z nami i ruszyli na swój sobotni spływ, i znów zostaliśmy sami.  liuli pusto O dwunastej (czasu polskiego o jedenastej) przyjechał po nas pracownik p. Zosi. Pakowanie kajaków ODJAZD – i jazda do Maćkowej. Zegnaj, Litwo, żegnaj, spływie. BYŁO SUPER.
W Mikołajewie Renata – właścicielka agro – już czekała z zamówionym przez nas wcześniej obiadem domowym pysznym, kąpiołki pod prysznicem, mały odpoczynek – i jazda, na noc, do domu. Jeleniogórsko-wojcieszowsko-legniccy pojechali o ósmej, my tuż po dziewiątej. Do Kołobrzegu – jak szaleć, to szaleć.
Podróż nocą długa, bo z postojami (m.in. na godzinkę spania).

3 sierpnia, niedziela.
W Kołobrzegu się snujemy i przysypiamy. Albinkowie nas podejmują gościnnie. Krótki spacer pod wieczór i pędem z powrotem, bo zaczęło padać, a potem już była spora burza.

4 sierpnia, poniedziałek.
Albinkowie do arbajtu, zostajemy „pod opieką” Mateusza.
Długi spacer po mieście i powrót nadbałtycką plażą, KOLOBRZEG jest pochmurno, ale ciepło, chwilami przebłyskuje słońce, na plaży sporo ludzi. Bałtyk tradycyjnie przepiękny – choć tradycyjnie zimny.
Obiad w rest. „Pirania”, Ela nas zaprosiła – tak smacznego dorsza nie jadłam od stu lat (ja w dodatku miałam z serem i szpinakiem, pychota).
Wieczór domowy. Za oknem, choć to kurort, głośny (zbyt głośny po cichej Litwie) Kołobrzeg. Jutro jedziemy do Lubniewic.

5 sierpnia, wtorek.
Wstajemy razem z gospodarzami, zaraz po śniadaniu ruszamy. Pada deszcz, potem mija. Chcieliśmy jechać S-trójką, ale się nie udało nań wjechać, bo były objazdy z powodu wypadku.
W domu o dwunastej. Jeszcze stacjonuje Wojtek z bandą, zaraz ruszają na autostop (cel: jakiś festiwal w Rumunii), a i Jaś z Anią mają nadjechać lada moment – więc się po 23-dniowej nieobecności w domu nawet nie rozpakowujemy, tylko od razu galop, zakupy, obiad (z zupą!). (…)
Jaś i Ania wymyślili swoją wycieczkę do Wenecji, stamtąd do Chorwacji, potem przez Węgry i Słowację, i via Kraków – powrót. Chyba trochę zaszczepiliśmy synom bakcyla podróży…
A Litwa już za nami. Następna za rok. za rok

/styczeń’2015./

2 komentarze do “SPŁYW 2014

Dodaj komentarz

Ta witryna wykorzystuje usługę Akismet aby zredukować ilość spamu. Dowiedz się w jaki sposób dane w twoich komentarzach są przetwarzane.