UMARLI… ZNAJOMI… KOCHANI…

łyczakowski cm

Idą ku mnie tylko kalinami
po cierniach, po sinych jagodach,
umarli, znajomi, kochani.
Idą ku mnie tylko po szelestach,
między wichry zadyszane wplątani:
„Tu, tu?… Ach, cóż za pogoda…”
Od szronów – brwi ich siwe,
młode rzęsy dziwnie ociężały…
i głaszczę ich, choć wiem, że – nieżywi…
znajomi… ci, których kochałam (…)
idą ku mnie, idą kalinami
znajomi, umarli, kochani.

Kazimiera Iłłakowiczówna

TONĘ W FASOLI

fasola Czytam „Traktat o łuskaniu fasoli” Wiesława Myśliwskiego. Tonę w tej powieści powolutku, żeby starczyło na jak najdłużej. Smakuję każde niemal zdanie, każdą mądrość i każde pytanie, na które nie ma prostej odpowiedzi, bo każdy powinien jej poszukać w sobie. Genialna książka.

A przy okazji: gdzie ja się pcham? Nigdy nie będę umiała tak pisać.
No, mniejsza. Teraz najważniejsze jest tonięcie w fasoli.

W PTASICH TRZEPOTACH

Przez okno, pod którym siedzę przy komputerze, widzę kawałek daszku nad wejściem do naszego domu. Daszek jest obrośnięty dzikim winem, które wspięło się nań przed paru laty i chyba dobrze mu tam. Nam z nim również, bo stanowi ozdobę domu. Teraz jesienną, z purpurowymi liśćmi i ciemnogranatowymi wśród nich owocami.
Czasem nawet przy zamkniętym oknie słyszę rejwach na daszku. Do tych owocków przylatują szpaki. Całe ich chmary lądują tuż za oknem, ptaki przepychają się, podskakują, ulatują w powietrze, by za moment znów wiercić się między współkolesiami z bandy, w pośpiechu, jakby w obawie, że zaraz trzeba będzie uciekać, choć przyglądam się im, stojąc zupełnie nieruchomo.
Dziś, przed paroma minutami, nalot szpaków był tak ogromny, że za oknem aż pociemniało. Już nie tylko daszek – cały dom przez parę sekund znalazł się w ptasiej chmurze. Niesamowite!
Ponieważ nie potrafię tych szpaczych odwiedzin uwiecznić na zdjęciu, tekst ozdabiam fotką świętego, franekbo przez chwilkę poczułam się prawie jak Franciszek z ptakami. 😉

UMARŁE WIRUJĄ LIŚCIE…

bóbr 004

Jesień

Umarłe wirują liście
pobladłe wirują ćmy
a w porze łzawej i mglistej
cisza śpi

Pod nogi spadają smutki
uwiędłe promyki z drzew
jesienne zbłąkane nutki
smętny śpiew

Gdzie by tu uśmiech odnaleźć?
w gasnących drzewach? we mgle?
w odlotach ptaków czy dalej
w dobrym śnie?

Gdzie by tu siebie odszukać?
Jak tu w słońcu pozostać
gdy jesień do okna puka
jak rozpacz?

Wpleciona w cienie i w liście
w szarą zmierzchu godzinę
z miłością i nienawiścią
znów ginę…

Za sprawą „Jesieni” w klasie maturalnej zyskałam nieoczekiwaną, acz przelotną popularność, i właściwie mogę to uznać za mój publiczny debiut poetycki. 😉

Ten wiersz napisałam w jakiejś smutnej jesiennej chwili, gdy byłam w trzeciej klasie liceum. Dokładnie 12 października. Widocznie jesień była wówczas mało słoneczna, zresztą wiersz jest nie tyle opisem październikowej aury, ile rejestracją ówczesnego stanu mojej duszy.
Już dawno wyrosłam z tamtych młodopolskich, jesiennych nastrojów, dziś co najwyżej się wzruszam na wspomnienie ówczesnych egzaltacji.

Okoliczności mojego debiutu wspominam w niecodzienniku („Jak debiutowałam”). https://kobietadomowa.wordpress.com/codziennie-choc-jedno-zdanie/jak-debiutowalam/

Zapraszam do współ-się-wzruszania albo tylko do uśmiechu (uśmieszku?)

JEDNAK NIE!

Jeszcze w niedzielę było pięknie, ciepło i słonecznie, najpierw wybraliśmy się na grzyby, potem zaliczyliśmy przejażdżkę rowerową… A następnego dnia już definitywnie zaczęła się jesień. Nie mogłam dłużej odkładać prac jesiennych. Porobiłam porządki z kwiatami, powyrywałam nieco zeschłych badyli, przycięłam parę krzaków. Ciąg dalszy nastąpi (albo i nie).
Ta pora roku, gdy przestaje być złota, wiadomo – nie nastraja optymistycznie. Raczej sprzyja gnuśności. Do rzucenia się ku ogrodowym porządkom musiałam się więc solidnie przymusić.
Ale jest i korzyść. I wielkie poczucie ulgi – nie tylko z powodu przyciętych roślin czy umytych skrzynek. Podczas prac w ogrodzie miewam pomysły związane z moim pisaniem, tak było i teraz. W sprawie przerabiania „Peluni” i dodawania do niej mięsa postawiłam kropkę nad i.
Ta sprawa męczyła mnie od kilku dni, przybierając kierunek zupełnie inny od tego na starcie. Początkowy zapał szybko zbladł. Z każdym dniem tzw. głos wewnętrzny coraz silniej się przeciwko temu pomysłowi buntował, aż w końcu zdecydowanie krzyknął „nie!”
Niech Pelunia pozostanie taka, jaka jest. Co najwyżej dopiszę do niej jakieś nowe rozdziały, bo przecież wspomnień mam sporo.
Pomijam nawet aspekt osobisty – że może takie majstrowanie przy tekście byłoby dla mnie rozdrapywaniem ran, a jednocześnie deprecjonowaniem pamięci o mojej mamie i zmierzaniem ku komercji.
Nie dodam do „Peluni” mięsa. Jednak nie! Nie chcę robić z niej powieści, jakich zapewne wiele na rynku, kolejnego wyciskacza łez dla kobiet czy czegoś w tym rodzaju.
Prędzej już spróbuję „Pelunię” w obecnym kształcie, czyli jednak „bezmięsną”, wysłać do jakichś wydawnictw.

A poza tym nic na działkach się nie dzieje…

MIĘSO

Pisałam kiedyś, że otrzymałam pewne propozycje z nadzieją na ukazanie się drukiem jakichś moich tekstów. Patrycja przeczytała „Pelunię” i napisała, że ją ta historia wzruszyła i warto byłoby popracować nad tekstem, żeby posiadł on kształt powieści.
Tylko trzeba do „Peluni” dodać mięso.
W uwagach redaktorskich wyjaśniła, czym ma być to mięso, podsunęła kilka pomysłów.
Zamierzam zatem wziąć się do roboty, choć trochę się boję, czy ja to udźwignę.
Nie napalam się – ale może „przerobiona” „Pelunia” spodoba się redaktorowi wydawnictwa i zechce ją wydrukować.
Jeśli nawet nie, to i tak jestem wdzięczna Patrycji za podpowiedź, życzliwość, zadeklarowaną pomoc.
A w ostateczności i gimnastyka mózgu dobrze mi zrobi. 😉

JESIEŃ W KARKONOSZACH

Karkonosze 063Kolejny weekendowy wyjazd w góry. Super udany! Tym razem do Szklarskiej Poręby jako miejsca zakwaterowania i punktu wypadowego w polskie i czeskie Karkonosze. Poprzedni, karpacki wariant był głównie knajpowy, tym razem – głównie górski.
Na rozruch przeszliśmy trasę narciarską w Harrachovie, niebieską pnąc się pod górę i schodząc czerwoną.
Następnego dnia, po wjechaniu wyciągiem na Szrenicę, powędrowaliśmy szlakiem nad Śnieżnymi Kotłami (niestety, mimo słonecznego na dole dnia, trafiliśmy w chmurę i widok był żaden), w dół do schroniska Pod Łabskim Szczytem (tam już znowu ogrzało nas słońce) na mały popas, i dalej zejście kamienistym żółtym szlakiem do Szklarskiej. Trochę dały nam popalić te kamienie.
W niedzielny poranek – dzień wyjazdu – mieliśmy małe zakwasy i bolące kolana, ale jeszcze po drodze odwiedziliśmy wodospad Szklarki, a potem zamek w Bolkowie.

Raz po raz w czasie tej wycieczki wracałam myślą do mojej mamy Peluni. To z nią byłam po raz pierwszy w górach – na wczasach w Piechowicach – i poznawałam te miejsca, które potem odwiedzałam wiele razy. Poszukałam zdjęć z tamtych wczasów z mamą i przymierzam się do tekstu-wspomnienia… Już układa mi się w głowie, tylko muszę go zapisać.

P.S. – po kilku godzinach.
Zapisałam. I nawet zilustrowałam zdjęciami.
W niecodzienniku.

WINOBRANIE

winobrNadal jest wczesnojesiennie, pięknie, słonecznie i właściwie mogliśmy jeszcze trochę poczekać ze zbiorami. Ale baliśmy się, że szpaki nas uprzedzą, bo już zaczęły nas okrążać.
Winogrona przydomowe (jasne, deserowe) zapowiadały się w tym roku na olbrzymy, niestety najpierw spalił je lipcowy żar, a potem dotłukła zaraza.
Winniczka z ciemnymi przerobowymi ocalała, bo w czasie lipcowych upałów niedojrzałe jeszcze gronka zasłoniła przed słońcem ściana nieprzyciętych liści. Czasem dobrze jest coś robić niefachowo. 😉

Winniczka to i tak za duże słowo. Raptem jedenaście krzewów. Tegoroczny (sprzed paru dni) zbiór wystarczy jednak na balon wina. A może nawet na dwa.

PAŹDZIERNIKOWO, ROWEROWO

jesiennie 038Piękny dziś był dzień. Wczesnojesienny, słoneczny, nie tak upalny jak latem – w sam raz na rower.
Przyjechali do nas znajomi i zrobiliśmy sobie piękną rowerową wycieczkę. Kiedyś objechaliśmy z nimi jezioro Lubniewsko, dziś – jezioro Lubiąż. Przy okazji nazbieraliśmy też trochę grzybów, bo dosłownie same się pchały pod koła.
Ja się niezmiennie zachwycam urodą naszych okolic i taka jestem dumna, gdy naszym gościom się tu podoba, jakbym ja sama była tych piękności stwórcą. 🙂

Ach, rower… Tak lubię jeździć na rowerze. Nie sportowo ani tym bardziej wyczynowo. Nie mam żadnych gadżetów, akcesoriów, nawet „obcisłego”, choć to najwygodniejszy strój na rower.
Tak zwyczajnie. Rekreacyjnie lub na zakupy.
Radośnie.
Zapraszam do lektury – w niecodzienniku właśnie popełniłam rowerowy wpis.

MIASTO 44

mia44Byłam wczoraj na tym filmie. Wciąż nie mogę się pozbierać. Ostatnio tak wbiła mnie w kinowy fotel  „Papusza”, wcześniej „W ciemności”.
„Miasto 44” to film ogromnie poruszający. Ściskający za gardło. Bardzo dobrze zrealizowany (efekty specjalne zasłużenie nagrodzono na festiwalu w Gdyni), według najlepszych wzorców sztuki filmowej. Sceny bombardowań, wybuchów, walki przeplatają się z melodramatycznymi, podczas których ma się mokre oczy. Jedne i drugie chwytają za serce, jedne i drugie zresztą – skąpane są w powodzi krwi, brudu, potu, łez.
Prócz jednostkowych bohaterów i ich (również miłosnych) historii film ma bohatera zbiorowego. Jest nim powstańcze, umęczone miasto. Wbite do ziemi, skazane na zagładę, umierające – i nie zamierzające skonać, choć dzieje się to na granicy obłędu.

Na sali kinowej niewielu było dorosłych, większą część widowni stanowiła młodzież i to bardzo młoda młodzież – gimnazjalna. Przed seansem ze strachem myślałam, jak zniosę to chrupanie popcornu z rozlicznie zakupionych przez młodych ludzi ogromnych pojemników, szelesty papierków, siorbanie i może jakieś głupie śmiechy.
Lecz ich także film wbił w fotele. Nikt nie chrupał, chyba że bezszmerowo.
Wielu płakało.