Jak co dzień (bardzo rzadko PRAWIE co dzień) zasiadam do komputera. Mam zamiar napisać coś na blogu. Stworzyć też nowy rozdział „Peluni”. Zrealizować różne pomysły pisarskie i wspomnieniowe.
Ale zaczynam od przeglądu „moich” portali. I choć się staram nie czytać pierdów z różnych „Pudelków” czy „Pomponików”, okiem jednak zahaczam tu i ówdzie, i trochę czasu mi na tym schodzi.
Potem sprawdzam pocztę. Na jednej – z rzadka tylko mail od kogoś znajomego. Przeważnie same reklamy, promocje, spam. Na drugiej niemal wyłącznie powiadomienia, setki powiadomień z FB – kto zamieścił taki czy siaki post, wspomniał o mnie czy do mnie napisał.
Tak. WSZYSCY są na fejsbuku.
Więc loguję się tam i przewijam, przewijam, przewijam… Czytam. Odpowiadam. Lajkuję. Zamieszczam. Piszę.
Tonę.
Owszem, udam się na odwyk. Przez dwa tygodnie będę tonąć wyłącznie w przeczystych wodach litewskich. W miejscach takich jak to na zdjęciu, jedno z naszych najukochańszych. Oczywiście tonąć nie na amen, a oczami, napawając się (wprawdzie Janek patrzy akurat nie tyle na wody przeczyste, co na spławik, ale i on się napawa wraz ze mną). Niestety – to dopiero latem. A dziś… 😦
Bardzo długo – pisałam już o tym – się broniłam. I tak już ugrzęzłam w Naszej Klasie, FB nie był mi potrzebny do szczęścia. Ale wskutek intensywnych internetowych poszukiwań Leny, mojej bliskiej przyjaciółki z lat dawnych (wyjechała do USA, straciłyśmy kontakt), znalazłam wreszcie informację, że taka osoba „jest na Facebooku, zaloguj się/zarejestruj”.
Więc się zarejestrowałam. Niestety – była to zupełnie inna osoba, choć o takim samym imieniu i nazwisku.
Po tym jednorazowym spotkaniu z FB nie zamierzałam tam zaglądać. Konta jednak nie zlikwidowałam, w nadziei, że jeśli nie ja Lenę, to może ona kiedyś mnie odnajdzie – a może i inni znajomi. Tak minęło kilka ładnych lat. Nasza Klasa pustoszała, ludzie się przepisywali do FB, funkcjonowało już przekonanie, że jeśli cię tam nie ma, to w ogóle nie istniejesz – a ja wciąż z pełną wyższości pogardą byłam ponad to.
Aż napisałam swoją pierwszą powieść… Po czym z głupia frant to właśnie wpisałam do wyszukiwarki Google: „napisałam powieść” – i trafiłam na blog Kasi S. Tak zaczęła się nasza wirtualna znajomość, która po pewnym czasie (a znowu go trochę minęło) zaowocowała pod koniec grudnia 2013. trafieniem do fejsbukowej grupy pisarskiej, w której właśnie zaczął się konkurs na opowiadanie wigilijne.
I potem już poleciało. Jeden konkurs, drugi konkurs, trzeci – a po drodze coraz więcej znajomych, coraz więcej do czytania, lajkowania, odpowiadania, zamieszczania, udostępniania…
Tonę.
Owszem. Są niewątpliwe pozytywy. Sale koncertowe i galerie całego świata. Książki i filmy. Jasne. Naprawdę dużo fajnych rzeczy się tam dzieje. Wartościowych nawet. Jest to bardzo miłe tonięcie.
Ale i gorzkie. Mam na myśli tzw. czynnik ludzki. Ze znajomymi z realu – lajki, komentarze, posty. Z Małgochą na przykład, inną moją wielką przyjaciółką z lat dawnych. Nie maile. Nie rozmowy przez telefon. Z rzadka, bardzo z rzadka spotkanie w realu. Za to codziennie jakiś lajk lub trzy słowa na krzyż na FB. Czyż to nie głupie? Nie smutne?
Tak. Są i przyjemności, radości, wzruszenia, gdy te dwa światy się splatają, przenikają… Gdy wirtualna Zuzanna z Londynu staje się jak najbardziej realna i kochana. Gdy odnajduje mnie po latach mieszkająca w Irlandii była uczennica i ma ochotę pisać mi o swojej tęsknocie za naszymi lasami i jeziorami. Gdy – tak jak dziś – trafiam na udostępnienie zdjęcia, na którym młody alpinista stoi na jakimś szczycie alpejskim z fotografią Gerdy i jej ten moment w Alpach dedykuje, bo zaraziła go miłością do gór… Aż mam ciary na plecach i łzy w oczach.
Ach, gdybyż były wyłącznie „plusy dodatnie”!… 😉
Do „Peluni” kolejny raz nie zajrzałam. Ze skarbnicy moich wspomnień i pomysłów pisarskich znowu nie czerpałam.
Dziś znów tylko tonięcie.
Może jutro… 😦
A Lenę w końcu odnalazłam w tych Stanach – dzięki determinacji naszej wspólnej koleżanki, Grażyny.
Nie jest fejsbukowa.
Nie jest nawet internetowa ani skajpowa.
Czasem rozmawiamy przez telefon.
Haniu, wszyscy toniemy. Facebook jest jak odra. Pewnie minie jak ta „Nasza klasa”. Z drugiej strony są pewne wartości, komunikaty, które pewnie by nie dotarły, gdyby nie posty znajomych. Niby trochę się wstydzimy, niby udajemy, ale z drugiej strony są na FB tak fajne, tak ciekawe osoby, że trudno sobie odpuścić. A, że sama nie piszesz? Myślę, że pisanie jest potrzebą chwili, o ile nie zarabiasz tym na życie. Nie masz teraz nastroju, nie masz treści w sobie. Jak się nazbiera, pęknie i się wyleje. Zresztą i tak możesz być przykładem niezwykłej solidności i systematyczności w pisania. Czego szczerze zazdroszczę. Mi zaczyna brakować czasu na literki.
Sęk w tym, że ja mam dużo czasu na literki. I go tak marnotrawię. Z chęcią bym Ci go trochę podesłała.
Więc to raczej ja Tobie zazdroszczę, że masz jeszcze siły i chęci.
A co do Facebooka, też prawda.
Oj, tonięcie, słodkie tonięcie… 🙂
Są plusy i minusy, ale myślę, że plusy wciąż przeważają. A ja czekam na link do kolejnej edycji turnieju i… wiesz, co wtedy 😉
Wiem. Pióra w dłoń! (tzn. klawiatury). 🙂
Zgadzam się z Tobą, Haniu. Wszyscy toniemy w fejsbukowym jeziorze. Ja właśnie wróciłam z wojaży, które służyły zamienianiu znajomości wirtualnych w realne. Przez kilka dni pławiłam się w szczęściu, spotykając ludzi takich jak Ty. Teraz zasiadłam do pudła, piętrzą się przede mną ważne zadania, ale zaczęłam oczywiście od przewijania. A czas płynie. Może powinniśmy się bardziej wspierać w ćwiczeniu charakterów i walce z tonięciem. Uczyć się wzajemnie pływać krytą żabką w fejsbukowej toni? Ciągle być ze sobą, ale w ograniczonym czasie, chwalić się sukcesami pór dnia, kiedy włączyliśmy tylko worda i napisaliśmy kawałek dobrego tekstu? Może spróbujemy? 🙂
Zuzanno Kochanno, możemy spróbować. Czy jednak będę Ci dobrym partnerem w tym szczytnym zamiarze? Charakter mam słaby i na starość już niespecjalnie chce mi się go kształtować. A żabką umiem pływać jedynie odkrytą… 😉
Ponadto obawiam się, że byłoby/będzie podobnie jak z moim nałogiem nikotynowym. Paliłam przez długie lata i żadne półśrodki, ograniczenia, zmniejszanie ilości wypalanych papierosów, postanowienia itp. nie przynosiły rezultatu. Pomogło jedynie działanie radykalne: już ani jednego papierocha więcej. Wytrwałam dwa lata – i zapaliłam znowu. Tak tylko, jednego… I znów przez cały rok nie mogłam się wyzwolić. Gdy wreszcie mi się to udało – nie palę już od bardzo dawna, ale wiem na pewno – nie wolno mi już próbować; nałogi są do końca życia. Do końca życia będę biernym palaczem.
Ta historia uczy, że z nałogiem fejsbukowym może być podobnie… 😉